Tamtej nocy wyrzuciłam syna i synową – czy mogłam postąpić inaczej?

– Mamo, nie przesadzaj, to tylko kilka rachunków! – głos Pawła odbijał się echem od ścian kuchni. Stał naprzeciwko mnie, z rękami w kieszeniach, a jego żona, Anka, siedziała przy stole i przewracała oczami.

Zacisnęłam dłonie na kubku z herbatą. Woda dawno wystygła. Od miesięcy czułam się jak cień we własnym domu. Odkąd Paweł i Anka stracili mieszkanie – przez ich własną lekkomyślność, choć nigdy nie przyznali się do błędu – zamieszkali ze mną. Na początku myślałam: „To tylko na chwilę. Pomogę im stanąć na nogi.” Ale ta „chwila” trwała już ósmy miesiąc.

– To nie chodzi o rachunki – powiedziałam cicho, ale stanowczo. – Chodzi o szacunek. O to, że nie czuję się już tutaj jak u siebie.

Anka prychnęła.

– Przecież nie narzekasz, kiedy gotuję obiad albo sprzątam! – rzuciła z ironią.

Spojrzałam na nią. Miała dwadzieścia siedem lat, a zachowywała się jak rozkapryszone dziecko. Paweł patrzył na mnie z wyrzutem, jakby to wszystko było moją winą.

– Mamo, przesadzasz. Przecież jesteśmy rodziną.

Rodziną… To słowo brzmiało teraz jak kpina. Przez te miesiące czułam się coraz bardziej niewidzialna. Moje rzeczy znikały z szafek, moje ulubione filiżanki tłukły się „przez przypadek”, a w moim własnym salonie nie mogłam nawet obejrzeć wiadomości, bo Anka miała „ważniejsze seriale”.

Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz podniosłam głos. To było po tym, jak wróciłam z pracy – tak, mimo sześćdziesiątki nadal pracowałam w bibliotece – i zobaczyłam rozrzucone po całym mieszkaniu ubrania. Anka spała do południa, Paweł grał na komputerze. Obiad? „Zamówili pizzę.”

– Czy wy naprawdę nie widzicie, że ja też mam swoje życie? – krzyknęłam wtedy.

Paweł spojrzał na mnie zaskoczony.

– Przecież nie musisz pracować tyle godzin. Mogłabyś trochę odpuścić.

Odpuścić… Jakby to wszystko było takie proste.

Z czasem zaczęli przyprowadzać znajomych. Wieczorne imprezy, głośna muzyka, śmiechy do późna. Sąsiedzi zaczęli się skarżyć. Ja zamykałam się w sypialni i płakałam w poduszkę.

Najgorsze były jednak te drobne upokorzenia. Anka potrafiła powiedzieć przy obiedzie:

– Moja mama to by tak nie narzekała…

Albo:

– W twoim wieku powinnaś już odpoczywać, a nie się wtrącać.

A Paweł? On milczał. Zawsze był cichy, zamknięty w sobie. Po śmierci ojca to ja byłam dla niego wszystkim. Myślałam, że mamy więź nie do zerwania. Ale teraz miałam wrażenie, że jestem dla niego tylko problemem.

Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez uchylone drzwi.

– Twoja matka jest niemożliwa – syknęła Anka. – Może powinniśmy ją wysłać do sanatorium albo coś?

– Daj spokój… Jeszcze trochę wytrzymamy, aż uzbieramy na nowe mieszkanie.

Serce mi pękło. Byłam dla nich tylko przystankiem. Tanią noclegownią.

Tamtej nocy wszystko we mnie pękło.

– Dość! – krzyknęłam nagle w kuchni, aż Paweł i Anka zamilkli. – Mam dość tego wszystkiego! Nie jestem waszą służącą ani bankomatem!

Paweł spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

– Mamo…

– Nie! – przerwałam mu drżącym głosem. – Macie tydzień na wyprowadzkę. Koniec!

Anka zerwała się od stołu.

– Ty chyba żartujesz! Gdzie my pójdziemy?!

– To już nie mój problem – odpowiedziałam chłodno.

Wyszłam z kuchni i zamknęłam się w łazience. Płakałam długo, aż zabrakło mi łez.

Przez następne dni w domu panowała cisza pełna napięcia. Paweł unikał mnie wzrokiem, Anka trzaskała drzwiami. Pakowali rzeczy po cichu, bez słowa wdzięczności czy przeprosin.

W dniu wyprowadzki Paweł stanął w progu mojego pokoju.

– Mamo… naprawdę musisz tak?

Spojrzałam na niego przez łzy.

– Muszę, synku. Dla siebie.

Nie przytulił mnie na pożegnanie. Po prostu wyszedł.

Zostałam sama w pustym mieszkaniu. Przez pierwsze dni chodziłam od pokoju do pokoju, szukając śladów ich obecności: kubka zostawionego na parapecie, swetra rzuconego na fotel. Czułam ulgę… i potworną samotność.

Sąsiedzi zaczęli zaglądać częściej.

– Pani Zosiu, jak się pani trzyma? – pytała pani Halina z naprzeciwka.

Uśmiechałam się blado.

– Lepiej niż myślałam…

Ale nocami wracały wspomnienia: pierwsze kroki Pawła, jego śmiech, nasze wspólne wakacje nad morzem… Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy byłam zbyt surowa? A może za długo pozwalałam im wejść sobie na głowę?

Czasem łapię się na tym, że nasłuchuję kroków na klatce schodowej. Może wrócą? Może zadzwoni telefon?

Ale telefon milczy. Paweł nie daje znaku życia. Anka pewnie przeklina mnie przy każdej okazji.

Zaczynam powoli układać sobie życie na nowo: wracam do pracy z większym zaangażowaniem, spotykam się z koleżankami z biblioteki, zapisuję się na zajęcia jogi dla seniorów. Ale serce boli za każdym razem, gdy widzę młode matki z dziećmi w parku.

Czy matka może przestać kochać swoje dziecko? Czy ma prawo postawić granicę? Czy samotność jest ceną za godność?

Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: „Czy zrobiłam dobrze? Czy kiedyś mi wybaczy?”

A wy… co byście zrobili na moim miejscu?