„Tak, to ja zainicjowałam rozwód. Chcę wreszcie żyć po swojemu” – Historia Marii i jej córki Agaty
– Naprawdę to zrobiłaś? – głos Agaty drżał, a jej oczy były szeroko otwarte ze zdumienia i niedowierzania. Siedziałyśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole, na którym stała niedopita herbata i talerz z niedojedzonym sernikiem. Za oknem szarzał listopadowy wieczór, a w mojej głowie szalała burza.
– Tak, Agato. To ja złożyłam pozew o rozwód – odpowiedziałam cicho, ale stanowczo. – Nie mogłam już dłużej tak żyć.
Agata patrzyła na mnie jak na obcą osobę. Jej twarz była napięta, a dłonie ściskały filiżankę tak mocno, że aż pobielały jej knykcie.
– Ale dlaczego teraz? Po tylu latach? Przecież tata cię kocha…
Westchnęłam ciężko. Ile razy słyszałam to zdanie? Ile razy sama sobie je powtarzałam, próbując przekonać się, że wszystko jest w porządku?
– Czy miłość polega na tym, że jedna osoba robi wszystko, a druga tylko korzysta? – zapytałam gorzko. – Twój ojciec… On nigdy nie pomagał w domu. Nawet nie wie, gdzie trzymam proszek do prania. Przez czterdzieści lat gotowałam mu obiady, prałam koszule, sprzątałam po nim każdy okruszek. A on? Nawet nie potrafi zrobić sobie herbaty.
Agata spuściła wzrok. Wiedziała, że mówię prawdę. Sama nieraz widziała, jak jej ojciec siadał do stołu i czekał, aż podam mu talerz. Jak zostawiał brudne naczynia na stole i wychodził do salonu oglądać telewizję.
– Ale przecież kiedyś ci to nie przeszkadzało…
– Bo byłam młoda! – przerwałam jej ostro. – Miałam siłę, miałam cierpliwość. Wydawało mi się, że tak trzeba. Że taka jest rola żony i matki. Ale teraz…
Zamilkłam na chwilę, próbując opanować łzy.
– Teraz jestem zmęczona. Mam sześćdziesiąt lat i chciałabym wreszcie pomyśleć o sobie. Chciałabym mieć czas na książki, na spacery, na spotkania z koleżankami. Chciałabym nie musieć codziennie gotować dwudaniowego obiadu i prać czyichś skarpetek.
Agata milczała długo. W końcu podniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy.
– A co z nami? Ze mną? Z Bartkiem?
Poczułam ukłucie winy. Wiedziałam, że dla niej to też będzie trudne.
– Zawsze będziesz moją córką – powiedziałam łagodnie. – I zawsze będę kochać Bartka jak własnego wnuka. Ale nie mogę już dłużej żyć tylko dla was.
W tej chwili przypomniały mi się wszystkie te lata: święta spędzone przy stole, kiedy biegałam między kuchnią a salonem; wakacje nad morzem, kiedy pakowałam walizki całej rodzinie; choroby dzieci, kiedy nie spałam po nocach… I zawsze byłam sama z tym wszystkim. Janusz – mój mąż – był obecny ciałem, ale duchem zawsze gdzieś indziej: w pracy, przy komputerze, przed telewizorem.
Pamiętam jedną Wigilię sprzed kilku lat. Było już późno, dzieci rozpakowały prezenty i poszły do swoich pokoi. Ja zostałam sama w kuchni z górą brudnych naczyń. Janusz siedział w fotelu i oglądał „Kevina”. Weszłam do salonu i powiedziałam:
– Może byś mi pomógł?
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Przecież ty zawsze to robisz najlepiej.
Wtedy coś we mnie pękło. Poczułam się jak służąca we własnym domu.
Od tamtej pory coraz częściej myślałam o tym, jak wygląda moje życie. O tym, że nikt mnie nie pyta, czego chcę. Że wszyscy przyzwyczaili się do tego, że jestem „od wszystkiego”.
Kiedy przeszłam na emeryturę, miałam nadzieję, że coś się zmieni. Że Janusz zacznie mnie traktować jak partnerkę, a nie jak darmową pomoc domową. Ale on tylko jeszcze bardziej się rozleniwił.
– Maria! Herbata! – wołał z fotela.
– Maria! Gdzie są moje skarpetki?
– Maria! Co dziś na obiad?
A ja coraz częściej czułam się przezroczysta. Jakby mnie nie było.
Pewnego dnia poszłam do lekarza na rutynowe badania. Lekarka spojrzała na mnie uważnie i zapytała:
– A pani co robi dla siebie?
Zatkało mnie. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
Wróciłam do domu i długo patrzyłam w lustro. Zobaczyłam zmęczoną kobietę z siwymi włosami i smutnymi oczami. I wtedy postanowiłam: muszę coś zmienić.
Rozmowa z Januszem była krótka i bolesna.
– Chcę rozwodu – powiedziałam bez ogródek.
Spojrzał na mnie jak na wariatkę.
– Zwariowałaś? Po tylu latach?
– Tak. Po tylu latach właśnie.
Nie rozumiał. Myślał, że żartuję. Próbował mnie przekonać: „Przecież mamy wszystko! Dom, dzieci, wnuki!”
Ale ja już podjęłam decyzję.
Teraz siedzę z Agatą przy stole i widzę w jej oczach ból i żal. Wiem, że ją ranię. Ale czy mam prawo poświęcać swoje życie tylko dlatego, żeby inni byli szczęśliwi?
Wieczorem dzwoni telefon. To moja siostra Zofia.
– Maria… Co ty wyprawiasz? Cała rodzina mówi o twoim rozwodzie! Przecież Janusz to dobry człowiek!
– Dobry dla siebie – odpowiadam sucho.
Zofia wzdycha ciężko.
– Wiesz, mama by tego nie zrozumiała…
Czuję się winna wobec wszystkich: wobec dzieci, wobec rodziny, wobec samej siebie sprzed lat. Ale wiem też jedno: jeśli teraz nie zawalczę o siebie, już nigdy nie będę szczęśliwa.
Przez kolejne tygodnie Agata rzadko do mnie dzwoni. Widzę po niej, że jest rozczarowana moją decyzją. Bartek – mój wnuk – pyta czasem:
– Babciu, dlaczego dziadek już tu nie mieszka?
Tłumaczę mu najprościej jak potrafię:
– Bo babcia chce być szczęśliwa.
Czasem płaczę nocami do poduszki. Boję się przyszłości: samotności, choroby, starości bez nikogo obok… Ale jeszcze bardziej boję się tego życia „na pół gwizdka”, bez marzeń i bez radości.
Zaczynam chodzić na zajęcia do domu kultury: ceramika, joga dla seniorów. Poznaję nowe kobiety – każda z nich ma swoją historię o poświęceniu i samotności w małżeństwie.
Pewnego dnia spotykam Wandę – wdowę po sąsiedzku.
– Maria! Wreszcie ktoś miał odwagę! – mówi z uśmiechem.
Rozmawiamy długo o życiu i o tym, jak trudno być kobietą w Polsce po sześćdziesiątce: niewidzialną dla świata i dla własnej rodziny.
Czasem myślę o Januszu z żalem i tęsknotą za tymi dobrymi chwilami: wspólnymi wyjazdami w góry, pierwszym pocałunkiem pod blokiem na Pradze… Ale wiem też, że tamten Janusz już dawno zniknął pod warstwą wygody i przyzwyczajeń.
Dziś patrzę w lustro i widzę inną kobietę: zmęczoną życiem, ale wolną. I pytam siebie:
Czy naprawdę musimy czekać całe życie na odrobinę szczęścia? Czy odwaga do zmian zawsze musi tak boleć?