Spakowałam mu walizki i wyrzuciłam go z domu: Jak marzenie o rozwodzie zamieniło mnie w rodzinnego czarnego charaktera
– Naprawdę to robisz? – głos mojego męża, Zbyszka, drżał od niedowierzania, kiedy zobaczył walizki stojące pod drzwiami. Stałam w przedpokoju, ściskając w dłoni klucze, a serce waliło mi jak młotem. – Tak, Zbyszek. Spakowałam ci rzeczy. Proszę, wyjdź.
Nie wiem, skąd wzięłam wtedy tyle odwagi. Może to była ta cisza, która od lat wypełniała nasz dom – nie ta cicha zgoda, lecz cicha rezygnacja. Ostatnie sześć miesięcy na emeryturze miało być dla mnie czasem odpoczynku, malowania obrazów i czytania książek. Tymczasem każdy dzień zaczynał się od tej samej rutyny: Zbyszek narzekał na pogodę, na polityków, na ceny w sklepie. Ja parzyłam herbatę i udawałam, że słucham. Nasz pies, Borys, był jedynym domownikiem, który potrafił jeszcze okazać radość.
Dzieci – Kasia i Tomek – dawno już wyfrunęły z gniazda. Kasia mieszka w Warszawie, Tomek w Poznaniu. Oboje rzadko dzwonili. Kiedy już się odzywali, rozmowy były krótkie i powierzchowne: „Jak tam zdrowie?”, „Co u Borysa?”, „Tata dalej taki sam?”.
Zbyszek nie był złym człowiekiem. Nigdy mnie nie uderzył, nie pił, nie zdradzał. Ale przez czterdzieści lat naszego małżeństwa nigdy nie powiedział mi „kocham cię”, nigdy nie zapytał, czego pragnę. Był jak cień – obecny, ale niewidzialny. Czułam się przy nim samotna jak nigdy wcześniej.
Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz pomyślałam o rozwodzie. Było lato, dzieci były jeszcze małe. Siedziałam na ławce przed blokiem z sąsiadką, panią Haliną. Opowiadała mi o swojej kuzynce z Gdańska, która po pięćdziesiątce zostawiła męża i zaczęła nowe życie. Wtedy pomyślałam: „To nie dla mnie”. Ale ta myśl wracała do mnie przez lata jak bumerang.
Kiedy przeszłam na emeryturę, miałam nadzieję, że coś się zmieni. Że może Zbyszek zacznie ze mną rozmawiać, może razem gdzieś pojedziemy. Ale on tylko zamknął się jeszcze bardziej w sobie. Siedział godzinami przed telewizorem albo grzebał w garażu. Ja malowałam obrazy – pejzaże z dzieciństwa, portrety nieznanych ludzi – i czułam się coraz bardziej niewidzialna.
Pewnego dnia zadzwoniła Kasia. – Mamo, co się dzieje? Tata mówił, że jesteś jakaś dziwna ostatnio.
– Nic się nie dzieje – skłamałam.
– Mamo…
Chciałam jej powiedzieć wszystko: że jestem zmęczona, że czuję się jak mebel w tym domu, że nie pamiętam już, kiedy ostatni raz się śmiałam. Ale nie potrafiłam.
Aż do tego dnia. Zbyszek wrócił ze sklepu i zaczął narzekać na kasjerkę. „Wszystkie młode to teraz bezczelne”. Wtedy coś we mnie pękło.
– Zbyszek, czy ty w ogóle jesteś szczęśliwy? – zapytałam nagle.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– A co to za pytanie? Życie to nie bajka.
– Ale czy ty… czy my…
– Przestań wymyślać – uciął i poszedł do garażu.
Tej nocy nie spałam. Przewracałam się z boku na bok i myślałam o wszystkich latach spędzonych razem – o ślubie w małym kościele, o narodzinach dzieci, o wspólnych wakacjach nad morzem… I o tym, jak bardzo się od siebie oddaliliśmy.
Rano spakowałam jego rzeczy. Każda koszula pachniała jego wodą kolońską. Każda para skarpetek przypominała mi o codzienności, która mnie dusiła.
Kiedy zobaczył walizki, najpierw myślał, że żartuję. Potem zaczął krzyczeć:
– Zwariowałaś? Po tylu latach?
– Tak – odpowiedziałam cicho. – Chcę być wolna.
Wyszedł trzaskając drzwiami. Borys zawył żałośnie.
Następnego dnia zadzwoniła Kasia:
– Mamo! Co ty zrobiłaś?! Tata płakał do słuchawki! Jak mogłaś?!
Tomek przysłał mi SMS-a: „Nie wierzę… Zawiodłaś nas wszystkich”.
Sąsiedzi zaczęli szeptać za moimi plecami. Pani Halina patrzyła na mnie z litością.
Przez kilka tygodni byłam sama jak palec. Borys spał przy moich nogach i tylko on zdawał się rozumieć mój ból.
Zaczęły się telefony od rodziny: siostra Zbyszka groziła mi sądem o podział majątku; moja własna matka powiedziała: „Adelina, kobieta powinna znosić więcej”.
Ale ja już nie chciałam znosić.
Zaczęłam chodzić na spacery po lesie. Malowałam coraz więcej obrazów – tym razem pełnych kolorów i światła. Zaczęłam rozmawiać z sąsiadką z naprzeciwka – panią Elżbietą, wdową od kilku lat. Opowiedziała mi swoją historię: jak po śmierci męża odkryła pasję do ogrodnictwa i zaczęła żyć dla siebie.
Po kilku miesiącach dzieci przestały dzwonić. Zbyszek zamieszkał u siostry i podobno codziennie opowiada wszystkim, jak go skrzywdziłam.
Czasem budzę się w nocy i pytam siebie: czy naprawdę miałam prawo odebrać rodzinie poczucie bezpieczeństwa? Czy egoizm to zawsze coś złego?
Dziś patrzę w lustro i widzę kobietę zmęczoną życiem, ale po raz pierwszy od lat widzę też cień nadziei w swoich oczach.
Może jestem czarnym charakterem tej historii… Ale czy każda kobieta nie ma prawa zawalczyć o własne szczęście?
Czy naprawdę musimy poświęcać całe życie dla innych? A może czasem warto być egoistką?