Samotność wśród ścian – historia Kingi z bloku na Pradze
Poranek był martwio cichy. Klatka schodowa, jak zawsze, wypełniona była zatęchłym powietrzem – mieszanką kociej karmy, starego plastiku i czegoś słodkawo-lepkiego, co przypominało zbutwiałą skórkę pomarańczy albo tanie perfumy. Przyłożyłam czoło do chłodnej framugi drzwi i zastygłam, nasłuchując, jak w sąsiednim mieszkaniu po raz kolejny zatrzasnęły się drzwi balkonowe. Już trzeci raz w tym tygodniu. Pani Zofia z naprzeciwka zawsze trzaskała nimi tak, jakby chciała coś komuś udowodnić – może swojemu mężowi, który odszedł pięć lat temu, a może mnie, bo nie odpowiadam na jej poranne „dzień dobry”.
Otworzyłam drzwi i wyszłam na korytarz. Moje mieszkanie na Pradze było jak kapsuła czasu – tapety pamiętały jeszcze czasy Gierka, a podłoga skrzypiała przy każdym kroku. Mama zostawiła mi je po śmierci babci. „Nie sprzedawaj, Kinga, to jedyne, co mamy” – powtarzała. Ale co to za majątek? Cztery ściany i widok na śmietnik. Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam do pracy.
W tramwaju tłok był taki, że czułam oddechy obcych ludzi na karku. Starszy pan z siwą brodą patrzył na mnie spod oka, jakby chciał zapytać: „Czego się boisz?”. Sama nie wiedziałam. Może tego, że znów wrócę do pustego mieszkania i nikt nie zapyta, jak minął mi dzień.
W pracy w bibliotece było spokojnie. Pani Teresa z działu dziecięcego rzuciła mi krótkie „cześć”, po czym zniknęła za regałem z bajkami. Od kiedy powiedziałam jej, że nie chcę brać udziału w imprezie integracyjnej, unikała mnie jak ognia. „Kinga, ty się nigdy nie uśmiechasz” – usłyszałam kiedyś od niej. Może miała rację? Może już dawno zapomniałam, jak to jest cieszyć się z drobiazgów.
Po południu zadzwoniła mama. Zawsze dzwoni o tej samej porze – punktualnie o 17:00. „Kinga, byłaś u lekarza? Zjadłaś coś ciepłego?” – pytała z troską podszytą niepokojem. Odpowiadałam półsłówkami, bo wiedziałam, że i tak nie słucha odpowiedzi. Chciała tylko mieć pewność, że jeszcze jestem.
Wieczorem usiadłam przy oknie z kubkiem herbaty. Patrzyłam na światła miasta i zastanawiałam się, czy ktoś jeszcze czuje się tak samotny jak ja. Wtedy usłyszałam krzyk zza ściany. To był głos pana Marka z trzeciego piętra. Znowu kłócił się z żoną o pieniądze. „Ile razy mam ci mówić, żebyś nie wydawała wszystkiego na te głupoty?!”, wrzeszczał. Jego żona płakała cicho, a ja poczułam znajome ukłucie w sercu. Przypomniały mi się kłótnie rodziców – te same słowa, ten sam ton głosu.
Nagle zadzwonił domofon. Przestraszyłam się – nikt nigdy do mnie nie przychodził bez zapowiedzi. „Kinga? To ja, Magda!” – usłyszałam znajomy głos z głośnika. Magda była moją koleżanką ze studiów, ale od lat nie miałyśmy kontaktu. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam ją z walizką i podkrążonymi oczami.
– Mogę u ciebie przenocować? – zapytała cicho.
– Jasne… Co się stało?
– Pokłóciłam się z mężem. Nie mogę już tam wrócić.
Wpuściłam ją do środka. Siedziałyśmy długo w kuchni, pijąc herbatę i milcząc. W końcu Magda zaczęła mówić:
– Wiesz, myślałam, że samotność to najgorsze, co może człowieka spotkać… Ale czasem gorzej jest być z kimś i czuć się jeszcze bardziej samotnym.
Patrzyłam na nią i widziałam siebie sprzed kilku lat – zagubioną, przestraszoną dziewczynę, która bała się własnych uczuć.
– Magda… Ja też się boję samotności – przyznałam szeptem.
– Ale przecież masz mamę, pracę…
– To nie to samo. Czasem czuję się tak pusta w środku, że aż boli.
Magda popatrzyła na mnie ze smutkiem.
– Myślisz czasem o tym, żeby wszystko rzucić?
– Codziennie – odpowiedziałam bez wahania.
Następnego dnia obudziłyśmy się wcześnie. Magda zrobiła kawę i zaczęła pakować swoje rzeczy.
– Dziękuję ci… Nie wiem, co bym zrobiła bez ciebie.
– Zawsze możesz tu wrócić – powiedziałam szczerze.
Po jej wyjściu mieszkanie znów wydawało się większe i bardziej puste niż zwykle. Usiadłam na łóżku i zaczęłam płakać. Nie wiedziałam już, czy płaczę z żalu za Magdą, za sobą czy za wszystkimi straconymi szansami.
Wieczorem zadzwoniła mama.
– Kinga… Wszystko w porządku?
– Tak, mamo… Wszystko dobrze – skłamałam.
Ale nic nie było dobrze. Czułam się jak cień samej siebie – żyłam obok ludzi, ale nie potrafiłam się do nich zbliżyć. Każdy dzień był taki sam: praca-dom-praca-dom. Czasem myślałam o tym, żeby wyjechać gdzieś daleko – do Krakowa albo nawet za granicę. Ale coś mnie trzymało tutaj – może strach przed zmianą, a może lojalność wobec mamy?
W kolejnych dniach zaczęłam częściej wychodzić na spacery po okolicy. Praga była pełna kontrastów: stare kamienice obok nowoczesnych bloków, graffiti na murach i dzieci bawiące się na podwórkach. Patrzyłam na ludzi i zastanawiałam się, czy oni też czują ten ciężar samotności.
Pewnego dnia spotkałam panią Zofię na klatce schodowej.
– Dzień dobry… – powiedziałam nieśmiało.
Spojrzała na mnie zaskoczona.
– O! Wreszcie ktoś tu mówi dzień dobry! – uśmiechnęła się lekko.
Może to był początek czegoś nowego? Może wystarczy jeden krok, jedno słowo, żeby coś zmienić?
Czasem myślę: czy świat bez strachu przed samotnością naprawdę istnieje? Czy to my sami budujemy wokół siebie mury? A może wystarczy otworzyć drzwi i pozwolić komuś wejść do naszego życia?