Rozwód na wyciągnięcie ręki: Ostatnia wizyta u prababci Marianny
— Tomasz, proszę cię, to tylko jeden weekend. Prababcia Marianna ma już dziewięćdziesiąt osiem lat. Nie wiem, ile jeszcze razy będziemy mogli ją zobaczyć — mój głos drżał, choć starałam się brzmieć spokojnie. Stałam w kuchni, opierając się o blat, podczas gdy Tomasz nawet nie podniósł wzroku znad laptopa.
— Kasia, przecież wiesz, ile mam pracy. W poniedziałek mam ważną prezentację. Nie mogę tak po prostu zniknąć na dwa dni — odpowiedział, stukając nerwowo w klawiaturę.
Poczułam znajome ukłucie rozczarowania. To nie pierwszy raz. Od miesięcy nasze rozmowy kończyły się podobnie: ja prosiłam o coś ważnego dla mnie, on znajdował wymówkę. Praca, zmęczenie, „nie teraz”.
W końcu wybuchłam:
— Tomasz, czy ty w ogóle jeszcze chcesz być częścią tej rodziny? Czy cokolwiek poza twoją firmą ma dla ciebie znaczenie?
Zamilkł na chwilę. W jego oczach zobaczyłam cień wyrzutów sumienia, ale zaraz potem wróciła obojętność.
— Nie dramatyzuj. Przecież to tylko jedna wizyta.
Ale dla mnie to nie była „tylko jedna wizyta”. Prababcia Marianna była ostatnią żyjącą osobą z pokolenia, które pamiętało wojnę, głód i prawdziwe życie na wsi. Jej opowieści były moim łącznikiem z przeszłością, z dzieciństwem spędzonym na wakacjach pod jej opieką. Czułam, że jeśli nie pojadę teraz, już nigdy nie usłyszę jej śmiechu ani nie poczuję zapachu świeżo upieczonego chleba z jej pieca.
Po tej kłótni przez dwa dni nie rozmawialiśmy ze sobą prawie wcale. W piątek wieczorem spakowałam walizkę i postawiłam ją przy drzwiach. Tomasz wrócił późno, spojrzał na mnie pytająco.
— Jedziesz sama? — zapytał chłodno.
— Tak. Skoro nie chcesz jechać ze mną, pojadę sama — odpowiedziałam, czując jak łzy napływają mi do oczu.
Nie zatrzymał mnie. Nawet nie zapytał, czy potrzebuję pomocy z walizką.
Podróż do wsi była długa i męcząca. Siedząc w pociągu, patrzyłam przez okno na przesuwające się pola i lasy. Myśli kłębiły mi się w głowie: „Czy to już koniec? Czy naprawdę jesteśmy tak daleko od siebie?”
Na stacji czekała na mnie ciotka Zosia. Uściskała mnie mocno i od razu zaczęła wypytywać o Tomasza.
— A gdzie twój mąż? — zapytała z troską.
— Został w Warszawie. Praca… — odpowiedziałam wymijająco.
Ciotka spojrzała na mnie uważnie, ale nic nie powiedziała.
Dom prababci Marianny był taki sam jak zawsze: biały, z niskim dachem i ogródkiem pełnym malw. Prababcia siedziała przy oknie, patrząc na zachodzące słońce. Gdy mnie zobaczyła, jej twarz rozjaśniła się uśmiechem.
— Kasiu! Moja kochana wnuczka! — zawołała słabym głosem.
Usiadłam przy niej i przez chwilę po prostu trzymałyśmy się za ręce. Czułam spokój, jakiego dawno nie zaznałam.
Wieczorem usiadłyśmy przy stole z ciotką Zosią i prababcią. Rozmawiałyśmy o dawnych czasach, o tym jak pradziadek budował ten dom własnymi rękami, jak prababcia piekła chleb dla całej wsi podczas wojny.
Nagle prababcia spojrzała na mnie przenikliwie:
— Kasiu, a jak tam twój Tomasz? Dobrze wam razem?
Zawahałam się. Nie chciałam martwić staruszki, ale nie potrafiłam też skłamać.
— Bywa różnie… Ostatnio coraz trudniej nam się dogadać — przyznałam cicho.
Prababcia pokiwała głową ze zrozumieniem.
— Małżeństwo to ciężka praca. Ale czasem trzeba też wiedzieć, kiedy odpuścić — powiedziała powoli. — Ja z twoim pradziadkiem też miałam ciężkie chwile. Ale zawsze wiedzieliśmy, że jesteśmy dla siebie najważniejsi.
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o słowach prababci i o tym, jak bardzo różni się moje życie od jej życia. Czy ja i Tomasz jesteśmy jeszcze dla siebie najważniejsi? Czy tylko tkwimy razem z przyzwyczajenia?
Rano zadzwonił telefon. To był Tomasz.
— Kasia… Przepraszam za wczoraj. Może powinienem był pojechać z tobą — powiedział cicho.
— Może… — odpowiedziałam bez przekonania.
— Może jeszcze nie wszystko stracone? — zapytał z nadzieją w głosie.
Poczułam nagłą falę gniewu i smutku jednocześnie.
— Tomasz, ja już nie wiem… Potrzebuję czasu, żeby to wszystko przemyśleć — powiedziałam i rozłączyłam się.
Przez resztę dnia byłam jak w transie. Pomagałam ciotce Zosi w ogrodzie, rozmawiałam z sąsiadkami prababci o dawnych czasach. Wieczorem usiadłam na ławce przed domem i patrzyłam na gwiazdy.
Wtedy przyszła do mnie ciotka Zosia.
— Kasiu, życie jest krótkie. Nie warto go marnować na czekanie aż ktoś się zmieni. Jeśli czujesz się nieszczęśliwa, musisz coś z tym zrobić — powiedziała stanowczo.
Te słowa uderzyły mnie mocniej niż wszystkie wcześniejsze rozmowy z Tomaszem.
W niedzielę rano pożegnałam się z prababcią Marianną. Uściskała mnie mocno i szepnęła do ucha:
— Pamiętaj, szczęście jest tam, gdzie serce twoje.
Wróciłam do Warszawy inną osobą. W domu panowała cisza. Tomasz siedział w salonie, patrząc pustym wzrokiem w telewizor.
Usiadłam naprzeciwko niego.
— Musimy porozmawiać — zaczęłam spokojnie.
Rozmowa była długa i bolesna. Mówiliśmy o wszystkim: o tym, co nas kiedyś połączyło i co nas teraz dzieli. O straconych szansach i niespełnionych marzeniach. O tym, że oboje jesteśmy zmęczeni udawaniem.
Na końcu Tomasz powiedział:
— Jeśli naprawdę tego chcesz… podpiszę papiery rozwodowe.
Poczułam ulgę i smutek jednocześnie. To był koniec pewnego etapu mojego życia — ale może też początek czegoś nowego?
Dziś siedzę przy oknie i patrzę na światło zachodzącego słońca tak samo jak prababcia Marianna tamtego wieczoru. Zastanawiam się: czy można nauczyć się być szczęśliwym od nowa? Czy odwaga do zmian to naprawdę wszystko, czego nam potrzeba? Co wy byście zrobili na moim miejscu?