Rozpad małżeństwa przez rodzinny obowiązek – historia Marii i Andrzeja
– Maria, nie poznaję cię. Jak możesz być tak bezduszną kobietą? – głos Andrzeja drżał, a ja czułam, jakby ktoś ściskał mi gardło od środka. Stałam w kuchni, oparta o blat, z rękami zaciśniętymi w pięści. W powietrzu unosił się zapach przypalonej zupy, której nawet nie miałam siły dogotować.
Nie spałam już trzecią noc z rzędu. Tej nocy znów słyszałam krzyki jego matki – pani Heleny – która od miesięcy nie poznawała rzeczywistości. Czasem myliła mnie z własną siostrą, innym razem oskarżała o kradzież pieniędzy. Potrafiła wybiec na klatkę schodową w samej koszuli nocnej, krzyczeć na sąsiadów, a potem płakać godzinami. Przez ostatnie dwa lata opiekowałam się nią niemal sama. Andrzej pracował do późna, a kiedy wracał, był zmęczony i rozdrażniony.
– To twoja matka, Andrzeju – powiedziałam cicho, próbując nie płakać. – Ja już nie mam siły. Potrzebuje profesjonalnej pomocy, nie tylko mojej obecności.
– Ty po prostu chcesz się jej pozbyć! – wykrzyczał. – Po dwudziestu latach małżeństwa pokazujesz swoją prawdziwą twarz.
Zamarłam. To był cios poniżej pasa. Przez tyle lat byłam przy nim – wspierałam go, kiedy stracił pracę, kiedy zachorował na depresję po śmierci ojca. Byliśmy razem w najgorszych momentach. Ale teraz czułam się jak wróg we własnym domu.
Wszystko zaczęło się dwa lata temu, kiedy pani Helena zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością. Lekarze mówili o demencji z elementami psychozy. Na początku były to drobne rzeczy – zapominała wyłączyć żelazko, gubiła klucze. Potem zaczęły się halucynacje i napady agresji. Andrzej nie chciał słyszeć o domu opieki. „Mama całe życie poświęciła rodzinie, nie zasłużyła na samotność wśród obcych ludzi” – powtarzał jak mantrę.
Próbowałam być silna. Przez pierwsze miesiące znosiłam wszystko: nocne pobudki, kąpiele, karmienie, sprzątanie po niej. Ale z czasem zaczęłam tracić siebie. Przestałam spotykać się z przyjaciółkami, rzuciłam pracę w bibliotece, bo nie miałam kiedy wychodzić z domu. Moje życie skurczyło się do czterech ścian i nieustannego lęku przed kolejnym atakiem pani Heleny.
Nasz syn, Tomek, wyjechał na studia do Krakowa i coraz rzadziej dzwonił do domu. Czułam się coraz bardziej samotna i opuszczona. Andrzej twierdził, że przesadzam, że „kobiety zawsze sobie radziły”.
Pewnego wieczoru pani Helena uderzyła mnie w twarz szklanką. Zalała mnie krew, a ona patrzyła na mnie z nienawiścią w oczach i krzyczała: „Zabijasz mnie!”. Andrzej wrócił wtedy późno i zobaczył tylko moją zapłakaną twarz i rozbitą szklankę na podłodze.
– Co ty jej zrobiłaś? – zapytał zimno.
To był moment przełomowy. Wiedziałam już wtedy, że nie dam rady dłużej tak żyć.
Następnego dnia zadzwoniłam do ośrodka opieki społecznej i umówiłam wizytę pielęgniarki środowiskowej. Chciałam porozmawiać z kimś kompetentnym, kto pomoże mi podjąć decyzję bez poczucia winy. Pielęgniarka powiedziała mi wprost: „Pani Maria, to nie jest już opieka domowa. Pani teściowa wymaga stałego nadzoru lekarskiego”.
Kiedy powiedziałam o tym Andrzejowi, wybuchł.
– Nie pozwolę zamknąć mojej matki w żadnym domu starców! Jeśli ci to przeszkadza, możesz odejść!
Przez kilka dni milczeliśmy do siebie. W domu panowała napięta cisza przerywana tylko krzykami pani Heleny lub dźwiękiem jej kroków po korytarzu.
W końcu Andrzej przyszedł do mnie wieczorem.
– Zdecydowałem – powiedział bez emocji. – Skoro nie chcesz być częścią tej rodziny i nie potrafisz poświęcić się dla mojej matki, chcę rozwodu.
Patrzyłam na niego długo. Widziałam w jego oczach rozczarowanie i gniew, ale też strach przed samotnością i odpowiedzialnością.
– Po dwudziestu latach? – zapytałam cicho.
– Tak będzie lepiej dla wszystkich – odpowiedział twardo.
Nie płakałam tej nocy. Byłam pusta w środku. Następnego dnia spakowałam kilka rzeczy i pojechałam do siostry do Gdańska.
Przez pierwsze tygodnie czułam się jak zdrajczyni. Rodzina Andrzeja przestała się do mnie odzywać. Nawet Tomek miał do mnie żal: „Mamo, tata jest załamany” – mówił przez telefon.
Ale z czasem zaczęłam oddychać pełną piersią. Znalazłam pracę w małej księgarni nad morzem. Poznałam nowych ludzi, zaczęłam chodzić na spacery po plaży o świcie.
Czasem budzę się w nocy i słyszę w głowie głos Andrzeja: „Jak możesz być tak bezduszną kobietą?” Ale potem patrzę na swoje odbicie w lustrze i widzę kobietę zmęczoną, ale wolną.
Czy naprawdę można wymagać od drugiego człowieka całkowitego poświęcenia? Czy miłość polega na tym, by zatracić siebie dla innych? Czasem myślę, że odpowiedzi na te pytania nigdy nie znajdę…