„Powiedziałam mamie, że może liczyć tylko na prezent urodzinowy. I nic więcej” – Historia o miłości, której zabrakło

– Nie rozumiem, dlaczego zawsze musisz być taka chłodna, Marto. – Głos mamy odbijał się echem od ścian naszego mieszkania na warszawskim Mokotowie. Stała w kuchni, oparta o blat, z filiżanką kawy w dłoni. Miała na sobie elegancką bluzkę i spodnie, jakby zaraz miała wyjść na spotkanie biznesowe, choć była sobota rano.

Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Przez chwilę miałam ochotę rzucić jej w twarz wszystko, co od lat dusiłam w sobie. Ale tylko wzruszyłam ramionami.

– Może dlatego, że nigdy nie nauczyłaś mnie ciepła? – odpowiedziałam cicho, ledwo słyszalnie.

Mama westchnęła ciężko, jakby to ona była ofiarą tej sytuacji. – Przesadzasz. Miałaś wszystko, czego potrzebowałaś. Dobre szkoły, zajęcia dodatkowe, opiekę.

Zacisnęłam pięści pod stołem. „Opiekę” – powtarzałam w myślach. Tak, miałam opiekę. Najpierw babcia i dziadek, potem niania, potem przedszkole i świetlica. Mama była obecna tylko na zdjęciach z urodzin albo na krótkich rozmowach przez telefon, kiedy wyjeżdżała służbowo do Krakowa czy Poznania.

Pamiętam, jak miałam sześć lat i zachorowałam na ospę. Babcia siedziała przy mnie całą noc, zmieniając mi kompresy na czole. Mama zadzwoniła rano: „Jak się czujesz? Muszę lecieć na spotkanie, ale zadzwonię wieczorem”.

Wtedy pierwszy raz poczułam się niewidzialna.

Gdy miałam dwanaście lat, babcia zmarła nagle na zawał serca. Dziadek nie potrafił sobie poradzić z żałobą i wyprowadził się do siostry do Olsztyna. Zostałam sama z mamą – a raczej z jej cieniem.

– Marta, musisz być silna – powiedziała mi wtedy. – Ja też to przeżywam.

Ale nie widziałam łez w jej oczach. Tylko chłód i determinację.

Przez kolejne lata nasze relacje były jak gra pozorów. Ja udawałam grzeczną córkę, ona – troskliwą matkę. W rzeczywistości żyłyśmy obok siebie jak dwie nieznajome kobiety dzielące mieszkanie.

W liceum zaczęłam się buntować. Wracałam późno do domu, czasem nie wracałam wcale. Mama reagowała tylko krótkim SMS-em: „Daj znać, że żyjesz”. Nigdy nie zapytała: „Dlaczego?”.

Pamiętam jedną noc, kiedy wróciłam zapłakana po kłótni z chłopakiem. Siedziała w salonie z laptopem na kolanach.

– Co się stało? – zapytała bez emocji.

– Nic – odpowiedziałam i zamknęłam się w pokoju.

Wtedy po raz pierwszy pomyślałam: „Może ona naprawdę mnie nie kocha”.

Na studiach wyprowadziłam się do akademika. Mama dzwoniła raz w tygodniu: „Jak tam? Wszystko dobrze?”. Odpowiadałam zdawkowo. Czułam ulgę, że nie muszę już udawać.

Ale najbardziej bolały święta. W Wigilię siadałyśmy naprzeciwko siebie przy stole nakrytym dla dwóch osób. Składane życzenia były krótkie i oficjalne:

– Zdrowia i sukcesów, Marto.

– Tobie też wszystkiego dobrego, mamo.

Cisza dźwięczała głośniej niż kolędy sączące się z radia.

Kiedy skończyłam studia i zaczęłam pracować jako nauczycielka języka polskiego w podstawówce na Pradze, mama zaproponowała wspólny obiad.

– Może teraz będziemy mogły częściej się spotykać? – zapytała z nadzieją w głosie.

Popatrzyłam na nią uważnie. Miała więcej zmarszczek niż pamiętałam. Włosy przyprószone siwizną. Ale jej oczy nadal były zimne.

– Mamo… – zaczęłam powoli. – Ja nie chcę udawać. Nie potrafię być twoją przyjaciółką ani córką z reklam świątecznych.

Zamilkła. Przez chwilę myślałam, że się rozpłacze. Ale tylko poprawiła serwetkę na kolanach.

– Rozumiem – powiedziała cicho.

Od tamtej pory nasze kontakty ograniczyły się do minimum. Raz w roku wysyłałam jej prezent urodzinowy: książkę, perfumy albo szalik. Dzwoniłam z życzeniami i tyle.

Czasem zastanawiałam się, czy to sprawiedliwe. Czy mogłam zrobić coś inaczej? Ale za każdym razem wracały wspomnienia samotnych wieczorów i pustych słów.

Kilka miesięcy temu mama zadzwoniła niespodziewanie:

– Marta… Potrzebuję pomocy. Lekarze wykryli u mnie nowotwór piersi.

Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu.

– Przykro mi… – wyszeptałam po chwili.

– Czy mogłabyś przyjechać ze mną do szpitala? Boję się sama…

W głowie kłębiły mi się sprzeczne uczucia: żal, gniew, współczucie. Przypomniały mi się wszystkie te lata obojętności. Ale też zobaczyłam przed oczami małą dziewczynkę w białej sukience, która czekała na matkę pod przedszkolem i nigdy się jej nie doczekała.

Pojechałam z nią do szpitala. Siedziałyśmy razem w poczekalni onkologicznej. Mama ściskała moją dłoń tak mocno, że aż bolało.

– Przepraszam cię za wszystko – powiedziała nagle drżącym głosem. – Nie umiałam być matką… Bałam się bliskości…

Łzy napłynęły mi do oczu. Po raz pierwszy zobaczyłam ją naprawdę bezbronną.

Nie wiem, czy potrafię jej wybaczyć wszystko. Ale wiem jedno: czasem największą odwagą jest powiedzieć „dość” i zadbać o siebie.

Dziś patrzę na nasze relacje z dystansem. Wysyłam mamie prezenty urodzinowe i rozmawiamy przez telefon raz na jakiś czas. Nie jestem już tą małą dziewczynką czekającą na cud.

Czy można nauczyć się kochać kogoś od nowa? Czy da się odbudować coś, czego nigdy nie było? Może to pytania bez odpowiedzi… Ale może ktoś z was zna odpowiedź?