Osiem lat ciszy: Historia opiekunki, której nikt nie podziękował

— Pani Zofio, proszę, niech pani nie zostawia taty samego, on znowu miał atak w nocy — głos mojej synowej, Magdy, drżał od zmęczenia i rozpaczy. Stałam w kuchni, ścierając łzy z policzków, bo znowu czułam się jak służąca we własnym domu. To był ósmy rok, odkąd zamieszkał z nami pan Stanisław — ojciec Magdy. Człowiek, którego znałam tylko z kilku rodzinnych spotkań, zanim jego zdrowie zaczęło się sypać.

Pamiętam ten dzień, kiedy pierwszy raz przywieźli go do nas. Magda płakała, mój syn Tomek milczał, a ja patrzyłam na tego starego człowieka, który ledwo trzymał się na nogach. — Mamo, nie mamy wyjścia. Tata Magdy nie może już być sam — powiedział Tomek. Wtedy jeszcze wierzyłam, że to potrwa kilka miesięcy. Że może ktoś mi pomoże. Że rodzina to rodzina.

Ale życie szybko zweryfikowało moje naiwne wyobrażenia. Pan Stanisław był coraz bardziej niesamodzielny. Najpierw pomagałam mu wstać z łóżka, potem karmiłam, a w końcu musiałam zmieniać mu pieluchy i myć go jak dziecko. Magda pracowała na dwie zmiany w szpitalu, Tomek coraz częściej wracał późno z pracy. — Mamo, jesteś taka dzielna. Nikt nie potrafiłby lepiej się nim zająć — słyszałam od czasu do czasu. Ale to były tylko słowa rzucane na wiatr.

Najgorsze były noce. Pan Stanisław krzyczał przez sen, czasem próbował wstać i przewracał się na podłogę. Raz złamał sobie rękę — wtedy przez tydzień spałam na materacu obok jego łóżka, żeby mieć go na oku. Czułam się jak więzień we własnym domu. Moje koleżanki przestały mnie odwiedzać, bo zawsze byłam zajęta. Nawet do kościoła przestałam chodzić regularnie.

— Zosiu, musisz być silna — powtarzała mi sąsiadka pani Halina, kiedy spotykałyśmy się na klatce schodowej. Ale ja już nie miałam siły. Czułam się przezroczysta. Dla wszystkich byłam po prostu „tą od opieki”.

Pewnego dnia usłyszałam rozmowę Tomka i Magdy w kuchni:
— Może mama przesadza? Przecież to tylko kilka obowiązków dziennie.
— Tomek, ona jest już starsza, nie wiem czy daje radę…
— Przecież nikt jej nie zmuszał!

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Nikt mnie nie zmuszał? A kto miał to zrobić? Magda była jedynaczką, jej matka dawno nie żyła. Gdybym odmówiła, pan Stanisław trafiłby do domu opieki — a tego nie chciałam zrobić ani jemu, ani Magdzie.

Czasami miałam ochotę krzyczeć: „Czy ktoś widzi, ile poświęcam? Czy ktoś widzi moje zmęczenie?” Ale milczałam. Wstawałam rano, przygotowywałam śniadanie dla wszystkich, potem kąpałam pana Stanisława i sprzątałam po nim. Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta, marząc o jednym dniu wolności.

Najbardziej bolało mnie to, że nikt nigdy nie powiedział: „Dziękuję”. Ani Magda, ani Tomek, ani nawet pan Stanisław — choć czasem patrzył na mnie z wdzięcznością w oczach. Ale słowa nigdy nie padły.

Pewnego dnia pan Stanisław zmarł we śnie. Było cicho i spokojnie. Siedziałam przy jego łóżku i trzymałam go za rękę do samego końca. Kiedy przyszła Magda i zobaczyła ojca martwego, rozpłakała się i rzuciła mi się na szyję:
— Mamo… ja nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili…

Ale nawet wtedy nie usłyszałam tego prostego „dziękuję”.

Po pogrzebie życie wróciło do normy. Tomek i Magda zaczęli planować wakacje, remont mieszkania. Ja zostałam sama ze swoimi myślami i pustką w sercu.

Czasem zastanawiam się: czy naprawdę warto było poświęcić tyle lat dla kogoś obcego? Czy rodzina to tylko obowiązek? Dlaczego tak trudno jest powiedzieć jedno proste słowo: „dziękuję”?

Może ktoś z was zna odpowiedź? Może komuś udało się usłyszeć wdzięczność za swoje poświęcenie? Bo ja wciąż czekam…