On mówił, że „tak będzie lepiej dla wszystkich”: Historia mojego rozstania

– Tak będzie lepiej dla wszystkich – powiedział Marek, patrząc na mnie z tą swoją spokojną twarzą, której kiedyś ufałam bezgranicznie. Siedział przy naszym starym kuchennym stole, dłonie miał splecione przed sobą, a ja czułam, że każdy oddech boli mnie bardziej niż poprzedni. Nie krzyczał. Nie rzucał talerzami. Nawet nie uniósł głosu. Po prostu wypowiedział te słowa, jakby mówił o pogodzie albo o tym, że trzeba kupić chleb.

W pierwszej chwili nie zrozumiałam. Przez chwilę miałam nadzieję, że to żart, że zaraz się uśmiechnie i powie: „No co ty, Anka, przecież wiesz, że cię kocham”. Ale on tylko patrzył na mnie tymi swoimi szarymi oczami, w których nie było już ciepła. Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez głowę przelatywały mi obrazy: nasze wspólne wakacje nad morzem, święta z dziećmi, wieczory przy winie, kiedy śmialiśmy się do łez. Wszystko to nagle stało się nieważne.

– Dlaczego? – zapytałam cicho, bojąc się usłyszeć odpowiedź.

Marek wzruszył ramionami.
– Po prostu… już nie jesteśmy szczęśliwi. Ty też to czujesz. Ostatnio tylko się mijamy. Pracujesz do późna, ja też. Dzieci dorastają, mają swoje sprawy. Nie chcę się kłócić ani udawać przed sobą i przed tobą.

Chciałam zaprotestować, powiedzieć, że przecież to normalne po tylu latach razem, że życie to nie bajka. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Zamiast tego poczułam łzy napływające do oczu. Nie płakałam od razu. Siedziałam tylko w milczeniu, patrząc na swoje dłonie i zastanawiając się, gdzie popełniłam błąd.

Następne dni były jak życie pod wodą – wszystko działo się jakby za szybą. Marek spał na kanapie w salonie. Dzieci – Zosia i Kuba – wyczuwały napięcie, ale udawały, że nic się nie dzieje. Zosia zamykała się w swoim pokoju z muzyką na uszach, a Kuba wychodził z kolegami na boisko. Ja chodziłam do pracy jak automat – wypełniałam papiery w urzędzie miasta i uśmiechałam się do ludzi, choć w środku czułam pustkę.

Wieczorami siedziałam sama w kuchni i słuchałam ciszy. Cisza potrafi być głośniejsza niż krzyk. Próbowałam rozmawiać z Markiem – pytałam go o przyszłość dzieci, o mieszkanie, o podział rzeczy. On odpowiadał spokojnie, rzeczowo. Jakbyśmy byli współlokatorami, a nie małżeństwem z dwudziestoletnim stażem.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie mama.
– Aniu, wszystko w porządku? – zapytała od razu.
Nie chciałam jej martwić. Przez chwilę milczałam.
– Tak… po prostu jestem zmęczona – skłamałam.
Ale ona znała mnie za dobrze.
– Coś się stało z Markiem?
I wtedy pękłam. Zaczęłam płakać do słuchawki jak dziecko. Mama słuchała cierpliwie, a potem powiedziała:
– Kochanie, czasem ludzie się rozchodzą. Ale ty jesteś silna. Poradzisz sobie.

Nie czułam się silna. Czułam się jak wrak człowieka. W pracy zaczęły pojawiać się plotki – koleżanki szeptały za moimi plecami.
– Widzisz Ankę? Podobno Marek ją zostawił…
Udawałam, że nie słyszę. Ale każde takie słowo wbijało się we mnie jak szpilka.

Najgorzej było wieczorami. Kiedy dzieci już spały, a Marek wychodził na długie spacery – wtedy dopadały mnie myśli: „Może powinnam była bardziej się starać? Może za dużo pracowałam? Może powinnam była częściej mówić mu, że go kocham?” W głowie miałam tysiące pytań bez odpowiedzi.

Pewnego dnia Marek wrócił późno. Pachniał damskimi perfumami. Spojrzał na mnie i odwrócił wzrok.
– Masz kogoś? – zapytałam cicho.
Zawahał się przez chwilę.
– To nie tak… Po prostu… spotykam się czasem z kimś z pracy. Ale to nie dlatego chcę odejść.
Poczułam się zdradzona podwójnie – najpierw odebrał mi przyszłość, a teraz jeszcze godność.

Zosia usłyszała naszą rozmowę i wybiegła z pokoju.
– Nienawidzę cię! – krzyknęła do ojca i trzasnęła drzwiami.
Kuba patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Mamo… co teraz będzie?
Przytuliłam go mocno i obiecałam sobie, że dla dzieci muszę być silna.

Rozwód ciągnął się miesiącami. Każda rozprawa była jak rozdrapywanie świeżej rany. Marek chciał podziału majątku „po równo”, ale ja wiedziałam, że dom to jedyne miejsce, gdzie dzieci mogą poczuć się bezpiecznie. Walczyłam o niego jak lwica.

Po rozwodzie zostałam sama z dziećmi w naszym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Marek przeprowadził się do nowej partnerki – młodszej koleżanki z pracy. Dzieci widywały go co drugi weekend. Zosia długo nie chciała z nim rozmawiać; Kuba udawał twardziela, ale widziałam po nim, jak bardzo tęskni za ojcem.

Musiałam nauczyć się żyć od nowa – sama płacić rachunki, naprawiać cieknący kran i radzić sobie z codziennością bez wsparcia drugiej osoby. Czasem miałam ochotę wyjść na balkon i krzyczeć do całego świata: „Dlaczego ja? Dlaczego nam to zrobiłeś?”

Minął rok od tamtego dnia przy kuchennym stole. Dziś wiem jedno: przetrwałam najgorsze chwile dzięki dzieciom i kilku przyjaciołom, którzy nie pozwolili mi się załamać. Zaczęłam chodzić na jogę i spotykać się z koleżankami po pracy – pierwszy raz od lat poczułam, że mogę być kimś więcej niż tylko żoną i matką.

Czasem jeszcze budzę się w nocy i pytam siebie: „Czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy naprawdę tak będzie lepiej dla wszystkich?” Może nigdy nie znajdę odpowiedzi na te pytania… Ale wiem jedno: życie toczy się dalej – nawet wtedy, gdy wydaje nam się, że wszystko już stracone.