„Oddałam wszystko dzieciom, a teraz zostałam sama” – Historia Marii z Krakowa

– Mamo, nie przesadzaj, przecież dzwonię do ciebie co tydzień – usłyszałam w słuchawce głos mojej córki, Agnieszki. Jej ton był zniecierpliwiony, jakby rozmowa ze mną była kolejnym punktem na liście rzeczy do odhaczenia. Zacisnęłam palce na telefonie, próbując nie dać po sobie poznać, jak bardzo mnie to boli.

– Wiem, kochanie. Po prostu… czasem mi was brakuje – odpowiedziałam cicho, patrząc przez okno na szare, krakowskie niebo. W moim mieszkaniu panowała cisza, którą przerywał tylko tykający zegar i odgłosy tramwajów zza okna.

Odkąd dzieci wyprowadziły się z domu, każdy dzień wydawał się taki sam. Rano herbata, potem szybkie śniadanie i bezcelowe krzątanie się po mieszkaniu. Czasem wychodziłam na spacer po Plantach, ale nawet tam czułam się jak cień – niewidzialna dla świata.

Kiedyś byłam centrum ich wszechświata. To ja szykowałam kanapki do szkoły, prasowałam koszule na ważne egzaminy, tuliłam do snu po koszmarach. Zawsze byłam na posterunku – gotowa rzucić wszystko, gdy tylko któreś z nich mnie potrzebowało. Nawet mój mąż, Janek, często powtarzał: „Maria, ty to masz serce na dłoni. Ale pamiętaj, że dzieci kiedyś odejdą”.

Nie wierzyłam mu. Myślałam, że rodzina to coś nierozerwalnego. Że jeśli dam z siebie wszystko, dzieci zawsze będą blisko. Myliłam się.

Najstarszy syn, Tomek, mieszka teraz w Warszawie. Pracuje w korporacji i rzadko ma czas nawet na krótką rozmowę. Kiedy ostatnio przyjechał do Krakowa, spędził u mnie ledwie dwie godziny. Cały czas zerkał na telefon.

– Mamo, muszę lecieć. Spotkanie ze znajomymi z pracy – rzucił w biegu.

– Ale… może zostaniesz na obiad? Ugotowałam twoją ulubioną pomidorową…

– Innym razem! – krzyknął już z klatki schodowej.

Zostałam sama przy stole, patrząc na parujące talerze. Zupa stygnęła, a ja czułam się coraz mniejsza.

Młodsza córka, Basia, mieszka w Katowicach z mężem i dwójką dzieci. Często powtarza, że jest zmęczona i nie ma czasu nawet na rozmowę przez telefon. Ostatnio zadzwoniła tylko po to, żeby zapytać o przepis na sernik.

– Mamo, jak ty robiłaś ten sernik na zimno? – zapytała w pośpiechu.

– Najpierw rozpuszczam żelatynę…

– Dobra, dobra, napiszesz mi SMS-em? Muszę lecieć!

Znowu zostałam z niedokończoną rozmową i uczuciem pustki.

Najmłodszy syn, Michał, jeszcze studiuje w Krakowie, ale rzadko bywa w domu. Ma dziewczynę i własne życie. Gdy wraca wieczorami, zamyka się w pokoju albo wychodzi ze znajomymi.

Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę i zapytałam:

– Michałku, może obejrzymy razem jakiś film?

Spojrzał na mnie z lekkim politowaniem:

– Mamo… mam plany. Może innym razem.

Wtedy poczułam się jak intruz we własnym domu.

Janek odszedł pięć lat temu. Zmarł nagle na zawał serca. Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Dzieci były wtedy jeszcze blisko – pomagali mi przetrwać żałobę. Ale z czasem każdy poszedł w swoją stronę.

Czasami zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd. Czy za bardzo ich rozpieszczałam? Czy powinnam była myśleć więcej o sobie? Moja przyjaciółka Zosia powtarza:

– Mario, musisz zacząć żyć dla siebie! Idź na jogę, zapisz się na kurs tańca!

Ale ja nie potrafię. Całe życie byłam matką i żoną. Nie wiem już, kim jestem bez nich.

Ostatnio próbowałam zaangażować się w życie parafii – pomagałam przy organizacji festynu dla dzieci. Przez chwilę poczułam się potrzebna. Ale kiedy wróciłam do pustego mieszkania, samotność uderzyła ze zdwojoną siłą.

W święta zawsze czekałam na ten moment: wspólne ubieranie choinki, śmiech dzieci przy stole, zapach pierników unoszący się w całym domu. Teraz każdy spędza święta u siebie. Dzwonią z życzeniami przez telefon – krótko i rzeczowo.

W zeszłym roku postanowiłam zrobić coś szalonego – kupiłam bilet do teatru. Sama! Siedziałam wśród obcych ludzi i przez chwilę czułam się wolna. Ale kiedy wróciłam do domu… znów ogarnęła mnie pustka.

Czasem mam ochotę zadzwonić do dzieci i wykrzyczeć im wszystko: jak bardzo mi ich brakuje, jak bardzo boli mnie ich obojętność. Ale boję się, że ich tylko od siebie odepchnę.

Pewnego dnia Basia zadzwoniła wieczorem:

– Mamo… przepraszam, że tak rzadko dzwonię. U nas ciągle coś się dzieje…

– Rozumiem – odpowiedziałam automatycznie.

– Może przyjedziesz do nas na weekend?

Serce mi zabiło mocniej. Już miałam powiedzieć „tak”, ale przypomniałam sobie te wszystkie razy, kiedy czułam się u nich jak zbędny mebel.

– Zastanowię się – powiedziałam tylko.

Po tej rozmowie długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym wszystkim, co minęło bezpowrotnie.

Czasami wyobrażam sobie alternatywne życie – takie, w którym nie rezygnuję z pracy po urodzeniu dzieci; w którym mam własne pasje i przyjaciół; w którym nie jestem tylko matką i żoną.

Ale czy wtedy moje dzieci byłyby szczęśliwsze? Czy ja byłabym szczęśliwsza?

Ostatnio spotkałam sąsiadkę z parteru – panią Helenę. Jej dzieci mieszkają za granicą i widuje je raz do roku.

– Pani Mario – powiedziała – dzieci zawsze odchodzą. Musimy nauczyć się żyć dla siebie.

Łatwo powiedzieć…

Dziś znów siedzę przy oknie i patrzę na ludzi spieszących się gdzieś po ulicy Karmelickiej. Każdy ma swoje sprawy, swoje życie. A ja? Kim jestem teraz?

Czy naprawdę można nauczyć się być szczęśliwym w samotności? Czy ktoś jeszcze czuje to samo co ja?