Oddałam dom córce, bo wierzyłam, że będzie mnie wspierać na starość: Teraz błaga mnie, żebym się wyprowadziła
– Mamo, musimy porozmawiać. – Głos Agnieszki był napięty, a jej oczy nie spotkały moich. Stała w progu kuchni, opierając się o framugę, jakby chciała uciec, zanim jeszcze zacznie mówić. Wiedziałam już wtedy, że nic dobrego z tej rozmowy nie wyniknie.
Wzięłam głęboki oddech. W powietrzu unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy i ciepłego chleba – zapachy mojego domu, mojego życia. Domu, który oddałam jej dwa lata temu, bo przecież tak się robi: matka pomaga dziecku, dziecko pomaga matce. Tak myślałam. Tak mnie wychowano.
– O co chodzi? – zapytałam cicho, próbując ukryć drżenie w głosie.
Agnieszka spojrzała na mnie szybko, jakby bała się, że się rozpadnę. Może i miała rację.
– Michał… – zaczęła, a ja już wiedziałam, że to nie ona jest inicjatorką tej rozmowy. Michał, jej mąż, od zawsze patrzył na mnie jak na intruza. – Michał uważa, że… że powinnaś znaleźć sobie coś własnego. Że jesteśmy już dorośli i potrzebujemy przestrzeni.
Zamknęłam oczy. Przestrzeni? Przez czterdzieści lat ten dom był moim światem. Każda cegła nosiła ślad moich rąk. Każdy kąt znał moje łzy i śmiech. Oddałam go Agnieszce z miłości – żeby miała łatwiej niż ja. Żeby nie musiała się martwić kredytem czy wynajmem. A teraz… teraz byłam ciężarem.
– Rozumiem – powiedziałam tylko, choć niczego nie rozumiałam.
Wróciłam do swojego pokoju. Usiadłam na łóżku i patrzyłam na zdjęcia: mała Agnieszka w białej sukience na komunii, potem z tornistrem większym od siebie w pierwszej klasie. Zawsze była moją dumą. Nawet wtedy, gdy w liceum przyniosła pierwszą jedynkę z matematyki i płakała w moich ramionach.
Przez kilka dni chodziłam po domu jak cień. Agnieszka unikała mnie wzrokiem, Michał przestał mówić „dzień dobry”. Nawet wnuczka Zosia wyczuwała napięcie – przytulała się do mnie rzadziej, częściej zamykała się w swoim pokoju z telefonem.
Wieczorami słyszałam ich rozmowy przez cienką ścianę:
– Nie możemy tak żyć wiecznie z mamą pod jednym dachem! – szeptał Michał.
– Ale to jej dom… – odpowiadała Agnieszka cicho.
– Już nie! Przepisała go na ciebie! Masz prawo decydować!
Czułam się jak intruz we własnym życiu. Przypominały mi się słowa mojej matki: „Nie licz na wdzięczność dzieci. Rób swoje i nie oczekuj niczego w zamian”. Wtedy wydawały mi się okrutne. Teraz rozumiałam ich gorzki sens.
Zaczęłam szukać mieszkania do wynajęcia. Emerytura ledwo starczała na leki i rachunki, ale nie chciałam być ciężarem. W agencji nieruchomości patrzyli na mnie ze współczuciem:
– Pani Halino, za te pieniądze to tylko pokój w starej kamienicy…
Wróciłam do domu i długo płakałam w poduszkę. Nikt nie usłyszał.
Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Wanda.
– Halinka, co ty taka smutna? – zapytała.
Opowiedziałam jej wszystko. Siedziałyśmy przy herbacie i milczałyśmy długo.
– Wiesz… – zaczęła w końcu Wanda – …moja Basia też kiedyś chciała mnie „przeorganizować”. Ale postawiłam się. Powiedziałam: „To mój dom i nigdzie się nie ruszam”. I wiesz co? Odpuściła.
Zazdrościłam jej tej siły. Ja zawsze byłam ugodowa. Zawsze „dla dobra rodziny”.
Wieczorem Agnieszka przyszła do mojego pokoju.
– Mamo… przepraszam. Wiem, że to trudne… Ale Michał naprawdę nie daje rady. On mówi, że czuje się jak gość we własnym domu.
Spojrzałam na nią i zobaczyłam w jej oczach dziewczynkę sprzed lat – zagubioną, przestraszoną.
– A ty? Jak ty się czujesz?
Zamilkła.
– Nie wiem… Chciałabym, żeby było jak dawniej. Ale nie umiem pogodzić waszych potrzeb…
Przez chwilę miałam ochotę ją przytulić i powiedzieć: „Nic się nie stało”. Ale nie mogłam już udawać.
– Agnieszko – powiedziałam spokojnie – oddałam ci ten dom z miłości. Ale jeśli mam tu być tylko problemem… to odejdę.
Wyszła bez słowa.
Następnego dnia spakowałam walizkę i pojechałam do pani Wandy. Przygarnęła mnie na kilka dni, żebym mogła znaleźć coś dla siebie.
W domu Agnieszki zapanowała cisza. Nikt nie dzwonił. Nikt nie pytał, czy czegoś potrzebuję.
Po tygodniu zadzwonił telefon:
– Mamo… wróć. Proszę…
Ale ja już wiedziałam, że nie mogę wrócić tam jako gość we własnym domu.
Znalazłam pokój w starej kamienicy na Pradze. Mały, z widokiem na podwórko pełne dziecięcych rowerków i trzepaka pamiętającego czasy PRL-u. Czasem odwiedza mnie Wanda albo sąsiadka z naprzeciwka przynosi świeże bułki.
Czuję żal i pustkę, ale też dziwną ulgę. Już nie muszę udawać przed nikim.
Czasem pytam siebie: czy byłam zbyt miękka? Czy powinnam była walczyć o swoje miejsce? Czy miłość matki naprawdę musi oznaczać rezygnację z siebie?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy można jeszcze odbudować rodzinne więzi po takim upokorzeniu?