Oddałam córce mieszkanie. Rok później wyrzuciła mnie z własnego domu – historia, która może spotkać każdego z nas

Drzwi trzasnęły z hukiem, a ja stałam na klatce schodowej z jedną walizką i płonącymi policzkami. „To nie jest już twój dom, mamo” – słowa Kasi wciąż dźwięczały mi w uszach, jak echo zdrady, której nigdy się nie spodziewałam. Jeszcze rok temu oddałam jej swoje dwupokojowe mieszkanie na Mokotowie. Zrobiłam to z miłości, z przekonania, że matka powinna pomagać dziecku, nawet jeśli sama nie ma wiele. Teraz miałam tylko tę walizkę i poczucie, że wszystko, co budowałam przez całe życie, rozsypało się w pył.

Pamiętam ten dzień, kiedy podpisywałyśmy akt darowizny u notariusza. Kasia ściskała mnie za rękę, jej oczy błyszczały łzami wzruszenia. „Mamo, obiecuję, że zawsze będziemy razem. To twój dom tak samo jak mój” – mówiła wtedy. Wierzyłam jej bezgranicznie. Była moją jedyną córką, moją dumą i radością. Po śmierci męża zostałyśmy tylko we dwie. Przez lata robiłam wszystko, by miała lepiej niż ja – pracowałam po godzinach w szkole, dorabiałam korepetycjami, oszczędzałam na wszystkim. Kiedy Kasia dostała pracę w korporacji i zaczęła planować własną rodzinę, pomyślałam: „To jest ten moment. Teraz ja mogę jej coś dać”.

Przez pierwsze miesiące wszystko układało się dobrze. Kasia i jej narzeczony, Tomek, wprowadzili się do mieszkania, a ja zostałam w swoim pokoju. Gotowałam obiady, opiekowałam się ich kotem, czasem pomagałam w drobnych sprawach domowych. Czułam się potrzebna. Ale z czasem coś zaczęło się zmieniać. Kasia coraz częściej wracała do domu rozdrażniona. „Mamo, nie przesuwaj moich rzeczy w kuchni”, „Nie pytaj Tomka o jego pracę”, „Nie wtrącaj się do naszych spraw”. Bolało mnie to, ale tłumaczyłam sobie: młodzi muszą mieć swoją przestrzeń.

Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę przez cienką ścianę.
– Ona tu ciągle jest! – syknął Tomek.
– To moja matka… Nie mogę jej wyrzucić.
– Ale to już nasze mieszkanie! Miałaś powiedzieć jej, żeby się wyprowadziła.

Serce mi zamarło. Przez całą noc nie zmrużyłam oka. Rano Kasia przyszła do mojego pokoju.
– Mamo… musimy porozmawiać – zaczęła niepewnie.
– Wiem już wszystko – przerwałam jej cicho.
– To nie tak… Po prostu… My chcemy mieć własne życie. Ty też powinnaś odpocząć od nas.

Nie odpowiedziałam nic. Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy do walizki i wyszłam. Drzwi trzasnęły za mną z hukiem.

Przez kilka dni spałam u koleżanki z pracy, pani Zosi. Wstydziłam się przyznać rodzinie, co się stało. Brat dzwonił: „Krystyna, czemu nie odbierasz? Wszystko w porządku?”. Kłamałam: „Tak, jestem u Kasi, pomagam jej przy remoncie”.

W końcu zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do syna mojej siostry, Piotrka. Zawsze był dla mnie jak własny syn.
– Ciociu, przyjedź do nas! – powiedział bez wahania.

Zamieszkałam u nich na kilka tygodni. Piotrek i jego żona byli dla mnie dobrzy, ale czułam się jak intruz. Widziałam ukradkowe spojrzenia jego żony, słyszałam szeptane rozmowy za drzwiami: „Jak długo ona tu jeszcze będzie?”.

Tymczasem Kasia nie odezwała się ani razu. Próbowałam do niej dzwonić – bez skutku. Pisałam SMS-y: „Córeczko, proszę odezwij się”. Cisza.

W końcu zebrałam się na odwagę i poszłam do prawnika. Chciałam odzyskać mieszkanie albo chociaż wymusić na Kasi jakieś wsparcie. Prawnik spojrzał na mnie ze współczuciem.
– Pani Krystyno… Darowizna została przekazana bez zastrzeżenia służebności mieszkania czy prawa dożywocia?
– Nie… ufałam córce…
– W takim razie niestety nie ma pani prawnego tytułu do powrotu.

Wyszłam z kancelarii z poczuciem totalnej klęski. Jak mogłam być taka naiwna? Jak mogłam uwierzyć, że miłość matki wystarczy?

Zaczęły się miesiące tułaczki po znajomych i rodzinie. Nikt nie chciał mnie na stałe. Emerytura ledwo starczała na leki i jedzenie. Zgłosiłam się do opieki społecznej – zaproponowali mi miejsce w domu pomocy społecznej pod Warszawą.

Pewnego dnia spotkałam na ulicy starą sąsiadkę z Mokotowa.
– Krystyna! Co ty tu robisz? Przecież zawsze byłaś taka zaradna…
Zalałam się łzami i opowiedziałam jej wszystko.
– Dziecko… rodzina to najtrudniejsza rzecz na świecie – westchnęła ciężko.

Dziś mieszkam w małym pokoiku w domu opieki społecznej. Czasem patrzę przez okno na szare bloki i zastanawiam się, gdzie popełniłam błąd. Czy bycie dobrą matką oznacza rezygnację z siebie? Czy miłość naprawdę powinna być bezwarunkowa?

Może ktoś z was zna odpowiedź? Czy oddalibyście wszystko dla swoich dzieci? A jeśli tak – czy bylibyście gotowi ponieść taką cenę?