Oddałam córce mieszkanie. Rok później wyrzuciła mnie z własnego domu

– To nie jest już twój dom, mamo.

Słowa Kasi rozbrzmiewały w mojej głowie jak dzwon pogrzebowy. Stałam na klatce schodowej z jedną walizką, a drzwi za mną zatrzasnęły się z hukiem. Policzek piekł mnie nie tylko od zimnego powietrza, ale przede wszystkim od upokorzenia. Jak mogłam do tego dopuścić? Czy naprawdę własna córka potrafi być tak okrutna?

Jeszcze rok temu byłam pewna, że robię dobrze. Kasia zawsze była moją dumą – jedynaczka, oczko w głowie. Po śmierci męża całe życie podporządkowałam jej szczęściu. Gdy powiedziała mi, że z narzeczonym, Piotrem, chcą wziąć ślub i potrzebują własnego kąta, nie wahałam się ani chwili. Przepisałam na nią mieszkanie na Mokotowie – dwa pokoje, kuchnia z oknem na podwórko, łazienka z wanną, którą sama remontowałam po nocach. Myślałam: „Niech mają lepiej niż my z ojcem”.

– Mamo, naprawdę? – Kasia wtedy płakała ze szczęścia. – Jesteś najlepsza na świecie!

Wtedy jeszcze wierzyłam w te słowa. Przez pierwsze miesiące wszystko układało się dobrze. Zamieszkałam z nimi – przecież byłam już na emeryturze, a oni pracowali całymi dniami. Gotowałam obiady, sprzątałam, opiekowałam się ich kotem, kiedy wyjeżdżali na weekendy. Czułam się potrzebna.

Ale potem coś zaczęło się psuć. Piotr coraz częściej patrzył na mnie spode łba.

– Kasia, twoja mama znowu zostawiła naczynia w zlewie – słyszałam przez drzwi ich sypialni.

– Mamo, mogłabyś nie przestawiać moich rzeczy w łazience? – Kasia zaczęła mieć do mnie pretensje o drobiazgi.

Starałam się nie zwracać uwagi. Przecież to młodzi, muszą się przyzwyczaić do wspólnego życia. Ale pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę, która zmroziła mi krew w żyłach.

– Ona tu już nie pasuje – mówił Piotr cicho. – To nasze mieszkanie.

– Ale to moja mama…

– Kasia, ona ci je oddała. Teraz musisz postawić granice.

Od tamtej pory czułam się jak intruz we własnym domu. Zaczęli zamykać drzwi do sypialni nawet wtedy, gdy byli w środku dnia. Przestali zapraszać mnie do wspólnych posiłków. Pewnego dnia wróciłam ze spaceru i zobaczyłam swoje rzeczy spakowane w kartony.

– Mamo, musisz się wyprowadzić – powiedziała Kasia bez cienia emocji w głosie.

– Ale… gdzie ja pójdę? – zapytałam drżącym głosem.

– To już nie jest twój dom.

Nie pamiętam nawet, jak znalazłam się na klatce schodowej. Walizka była ciężka, a ja czułam się jakby ktoś wyrwał mi serce.

Przez kilka dni spałam u sąsiadki, pani Zofii. Siedziałyśmy wieczorami przy herbacie i rozmawiałyśmy o dawnych czasach.

– Krystyno, dzieci potrafią być niewdzięczne – mówiła Zofia z goryczą. – Ja też oddałam synowi mieszkanie i teraz widuję go raz na miesiąc.

Ale ja nie chciałam wierzyć, że to koniec mojej relacji z Kasią. Pisałam do niej SMS-y:

„Kasiu, proszę, porozmawiajmy”.
„Córciu, kocham cię”.
„Czy mogę zabrać jeszcze kilka rzeczy?”

Odpowiedzi nie było.

Zaczęły się telefony od rodziny. Siostra mojego męża zadzwoniła pierwsza:

– Krystyna! Co ty najlepszego zrobiłaś? Oddałaś wszystko i teraz jesteś na lodzie!

Płakałam po nocach. Czułam się zdradzona przez własne dziecko. Przypominały mi się wszystkie chwile z dzieciństwa Kasi: jak uczyłam ją jeździć na rowerze, jak tuliła się do mnie po koszmarach sennych…

W końcu postanowiłam pójść do prawnika. Mecenas Nowak spojrzał na mnie współczująco.

– Pani Krystyno, niestety… darowizna to darowizna. Jeśli nie było rażącej niewdzięczności udokumentowanej na piśmie albo przemocy fizycznej…

– Ale ona mnie wyrzuciła! – krzyknęłam rozpaczliwie.

– To bardzo przykre, ale prawo jest bezlitosne.

Wyszłam z kancelarii jeszcze bardziej przygnębiona niż wcześniej. Wtedy zadzwonił telefon.

– Mamo? – głos Kasi był cichy i niepewny.

Serce mi stanęło.

– Kasiu…

– Chciałam tylko powiedzieć… żebyś nie próbowała więcej tu wracać. Piotr nie chce cię widzieć.

– A ty?

Cisza po drugiej stronie była gorsza niż najgorsze słowa.

Zaczęły się plotki na osiedlu. Ludzie patrzyli na mnie z litością albo udawali, że mnie nie widzą. Czułam się jak trędowata. Nawet w sklepie pani Halina pytała szeptem:

– To prawda, że córka panią wyrzuciła?

W końcu znalazłam pokój do wynajęcia u starszego małżeństwa na Pradze. Mały, ciemny kąt z widokiem na ścianę sąsiedniego bloku. Każdego ranka budziłam się z myślą: „To nie tak miało być”.

Próbowałam ułożyć sobie życie na nowo. Zapisałam się do klubu seniora, zaczęłam chodzić na spacery po parku Skaryszewskim. Ale samotność była jak cień – zawsze za mną.

Pewnego dnia spotkałam przypadkiem Kasię na ulicy. Szła szybko, zapatrzona w telefon.

– Kasiu! – zawołałam.

Zatrzymała się niechętnie.

– Czego chcesz?

– Chciałabym tylko… żebyśmy porozmawiały.

Spojrzała na mnie chłodno.

– Nie mam czasu.

I odeszła bez słowa więcej.

Wróciłam do swojego pokoiku i długo płakałam w poduszkę. Próbowałam znaleźć sens w tym wszystkim. Czy byłam za bardzo opiekuńcza? Czy powinnam postawić granice wcześniej?

Minął rok od tamtego dnia. Nadal mieszkam na Pradze i codziennie patrzę przez okno na szarą ścianę bloku naprzeciwko. Czasem myślę o tym mieszkaniu na Mokotowie – o zapachu świeżo parzonej kawy rano, o dźwiękach tramwajów za oknem…

Czasem spotykam sąsiadów z dawnych lat i widzę w ich oczach współczucie pomieszane z niezrozumieniem.

Czy matczyna miłość powinna mieć granice? Czy można kochać za bardzo? A może to ja popełniłam błąd, wierząc bezgranicznie we wdzięczność własnego dziecka?

Może ktoś z was miał podobne doświadczenia? Jak poradzić sobie ze zdradą najbliższych? Czy można jeszcze zaufać komuś po czymś takim?