Nigdy nie spodziewałem się, że rodzinne wizyty będą aż tak wyczerpujące. Zwłaszcza, gdy przyjeżdża mój siostrzeniec.

— Znowu oni przyjeżdżają? — mruknąłem pod nosem, patrząc przez okno na zakurzoną drogę prowadzącą do mojego domu. Starego, drewnianego domu na końcu wsi, gdzie cisza była moim jedynym towarzyszem. W oddali widziałem już znajomy samochód mojej siostry, a serce ścisnęło mi się z niepokoju. Jeszcze wczoraj cieszyłem się na myśl o wolnej niedzieli, a dziś… dziś czułem tylko ciężar na piersi.

Nie wiem, kiedy to się stało. Kiedy rodzinne wizyty przestały być świętem, a stały się obowiązkiem, który wywołuje we mnie frustrację i zmęczenie. Może wtedy, gdy mama odeszła i wszystko spadło na mnie? Może wtedy, gdy siostra zaczęła traktować mój dom jak darmowy pensjonat?

— Wujku! — krzyknął Kuba, mój siostrzeniec, wyskakując z auta jak z procy. — Gdzie są króliki? Chcę je nakarmić!

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, już biegł przez podwórko, depcząc świeżo posianą trawę. Siostra wysiadła powoli, poprawiając włosy i rozglądając się z dezaprobatą po obejściu.

— Znowu nie skosiłeś trawy? — rzuciła z wyrzutem. — Przecież mówiłam ci ostatnio…

Zacisnąłem zęby. Przecież to mój dom. Moje zasady. Ale od lat czuję się tu jak gość we własnych czterech ścianach, gdy przyjeżdża rodzina.

— Dzień dobry, Aniu — odpowiedziałem chłodno. — Trawa rośnie tak szybko, że nie nadążam.

Wiedziałem już, co mnie czeka: cały dzień biegania między kuchnią a piwnicą, noszenie słoików z kompotem i ogórkami, rozpalanie w piecu, bo „dzieciom zimno”, noszenie wody ze studni, bo „kranówka śmierdzi”. A potem jeszcze sprzątanie po ich wyjeździe.

Kuba tymczasem już zdążył otworzyć klatkę z królikami i wsypać im całą torbę paszy. Króliki rozbiegły się w popłochu.

— Kuba! Ile razy mam ci mówić, żebyś nie otwierał klatki sam! — krzyknąłem ostrzej niż zamierzałem.

Chłopak spojrzał na mnie z wyrzutem.

— Ty zawsze tylko krzyczysz! — fuknął i pobiegł do domu.

Siostra spojrzała na mnie z pogardą.

— Nie musisz być taki nerwowy. To tylko dziecko.

Zacisnąłem pięści w kieszeniach. „To tylko dziecko” — powtarzała od lat. Ale to dziecko nigdy nie słucha, niszczy wszystko wokół siebie i nie szanuje mojej pracy. A ja mam potem sprzątać i naprawiać.

W kuchni już czekały na mnie kolejne zadania: trzeba było przynieść ziemniaki z piwnicy, wodę ze studni i rozpalić w piecu. Siostra siedziała przy stole z telefonem w ręku, a Kuba biegał po domu i szukał „czegoś fajnego” do zabawy.

— Wujku, gdzie są twoje narzędzia? Chcę zrobić katapultę! — wrzasnął nagle Kuba.

— Nie ruszaj moich rzeczy! — odpowiedziałem stanowczo.

— Ty nic nie pozwalasz! — obraził się i trzasnął drzwiami.

Spojrzałem na siostrę. Nawet nie podniosła wzroku znad telefonu.

— Może byś mu coś powiedziała? — zapytałem cicho.

— Daj spokój, on się nudzi. W mieście ma kolegów i komputer, a tu tylko zwierzęta i stare graty.

Poczułem ukłucie żalu. Czy naprawdę mój dom jest dla nich tylko miejscem do narzekania?

Po południu usiedliśmy do obiadu. Ja zmęczony i spocony po całym dniu pracy, oni — znudzeni i rozdrażnieni.

— Wujku, a czemu nie masz internetu? — spytał Kuba z wyrzutem.

— Bo nie potrzebuję — odpowiedziałem szorstko.

— To tu jest nudno! — rzucił chłopak i wyszedł na podwórko.

Siostra westchnęła teatralnie.

— Może byś trochę unowocześnił ten dom? Zainstalował internet, kupił telewizor… Przecież to już nie te czasy!

Zacisnąłem dłonie na stole. Czy naprawdę muszę zmieniać swoje życie tylko po to, żeby im się podobało?

Wieczorem, gdy wreszcie wsiedli do samochodu i odjechali, usiadłem na schodach przed domem i patrzyłem na zachodzące słońce. Czułem ulgę pomieszaną ze smutkiem. Znowu zostałem sam — zmęczony fizycznie i psychicznie. Znowu musiałem posprzątać cały dom po ich wizycie: rozrzucone zabawki Kuby, brudne naczynia w zlewie, rozsypaną paszę dla królików na podwórku.

Patrzyłem na swoje spracowane dłonie i zastanawiałem się: kiedy rodzina stała się dla mnie ciężarem? Czy to ja jestem zbyt zamknięty na innych? Czy może oni przestali mnie rozumieć?

Może jestem już za stary na te wszystkie zmiany? A może po prostu rodzina powinna szanować mój dom tak samo jak ja szanuję ich życie w mieście?

Czasem myślę: czy naprawdę muszę jeszcze zapraszać ich do siebie? Czy samotność jest aż tak straszna… czy może jednak lepsza niż to ciągłe poczucie bycia obcym we własnym domu?