Nieznana córka – historia, która zmieniła wszystko

– Nie oddam jej do domu dziecka, to moja córka – powiedział Wojtek, patrząc mi prosto w oczy. Jego głos był cichy, ale stanowczy. W dłoniach ściskał kartkę papieru, którą jeszcze przed chwilą trzymałam ja – akt urodzenia dziewczynki, o której istnieniu nie miałam pojęcia aż do dziś.

Jeszcze godzinę temu nuciłam pod nosem ulubioną piosenkę, krojąc warzywa na kolację. Myślałam o tym, jak zaskoczę Wojtka jego ulubioną zupą dyniową. Mieliśmy za sobą dziesięć lat wspólnego życia – dziesięć lat, podczas których byliśmy dla siebie wszystkim. Najpierw nie spieszyliśmy się z dzieckiem, dobrze nam było we dwoje. Chciałam zdobyć doświadczenie zawodowe, awansować w pracy, a potem… potem jakoś nie wychodziło. Lekarze mówili: „Proszę się nie martwić, jeszcze będziecie mieli dzieci”. Ale lata mijały, a ja coraz częściej czułam pustkę.

Wojtek zawsze był dla mnie wsparciem. Kiedy płakałam po kolejnej nieudanej próbie in vitro, tulił mnie i powtarzał: „Najważniejsze, że jesteśmy razem”. Wierzyłam mu. Wierzyłam w nas.

Aż do dziś.

Telefon zadzwonił tuż przed kolacją. Nieznany numer. Odruchowo odebrałam.

– Dzień dobry, czy rozmawiam z Krystyną Nowak?
– Tak, słucham?
– Tu Anna Kowalczyk z Ośrodka Pomocy Społecznej. Czy mogłabym porozmawiać z pani mężem?

Zdziwiłam się. O co chodzi? Przekazałam słuchawkę Wojtkowi. Słuchał przez chwilę, potem pobladł i wyszedł do drugiego pokoju. Po kilku minutach wrócił, trzymając w ręku kartkę papieru i zdjęcie małej dziewczynki.

– Musimy porozmawiać – powiedział cicho.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Wojtek długo milczał, patrzył na swoje dłonie. W końcu zaczął mówić. O tym, że zanim się poznaliśmy, miał krótki romans z kobietą z pracy. Myślał, że to przeszłość. Nigdy nie dowiedział się o dziecku. Kobieta wyjechała za granicę i zerwała kontakt. Teraz wróciła do Polski i… zmarła w wypadku samochodowym kilka dni temu. Ich córka – Zosia – została sama.

– Nie wiedziałem o jej istnieniu aż do dziś – powtórzył Wojtek drżącym głosem. – Ale nie mogę jej oddać do domu dziecka. To moja córka.

Siedziałam jak sparaliżowana. Wszystko we mnie krzyczało: „To niemożliwe! To nie może być prawda!” Przez chwilę miałam ochotę rzucić się na niego z pięściami, wykrzyczeć mu w twarz całą swoją złość i żal. Ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu.

W mojej głowie kłębiły się pytania: Jak mógł mi to ukrywać? Dlaczego los jest tak okrutny? Czy mam prawo być zazdrosna o dziecko? Przecież sama tak bardzo pragnęłam zostać matką…

Wojtek patrzył na mnie błagalnie.

– Krystyna… Proszę cię… Pomóż mi. Ona nie ma nikogo. Ma tylko mnie… nas…

Nie spałam tej nocy ani minuty. Leżałam w łóżku obok Wojtka, który zasnął dopiero nad ranem, zmęczony płaczem i poczuciem winy. Wpatrywałam się w sufit i próbowałam poukładać myśli. Z jednej strony czułam się zdradzona i upokorzona – przez los, przez niego, przez tamtą kobietę. Z drugiej strony wiedziałam, że Zosia jest niewinna. To tylko dziecko.

Następnego dnia pojechaliśmy razem do ośrodka. Zosia siedziała na ławce w poczekalni, przytulając do siebie pluszowego misia. Miała wielkie niebieskie oczy i jasne włosy splecione w dwa warkoczyki. Kiedy zobaczyła Wojtka, podniosła głowę i spojrzała na niego z nadzieją.

– Cześć… jestem Zosia – powiedziała cicho.

Wojtek ukląkł przy niej i objął ją delikatnie ramieniem.

– Cześć, Zosiu… Jestem twój tata.

Patrzyłam na nich i czułam, jak łzy napływają mi do oczu. Nie wiedziałam, co mam zrobić ani co powiedzieć. Pracowniczka ośrodka spojrzała na mnie pytająco:

– Czy państwo zdecydują się przyjąć Zosię do siebie?

Wojtek spojrzał na mnie błagalnie.

– Krystyna…

Wszystko we mnie krzyczało: „Nie! To za dużo! Nie dam rady!” Ale spojrzałam na Zosię – taką małą, zagubioną, samotną – i poczułam coś dziwnego… Może to była litość? Może współczucie? A może coś więcej?

– Tak – powiedziałam cicho. – Przyjmiemy ją.

Zosia zamieszkała z nami tydzień później. Pierwsze dni były trudne dla wszystkich. Dziewczynka była wycofana, nieufna, często płakała nocami. Wojtek starał się być dla niej ojcem – czytał jej bajki na dobranoc, zabierał na spacery do parku. Ja… próbowałam ją zaakceptować. Ale za każdym razem, gdy patrzyłam na nią, widziałam przypomnienie o zdradzie mojego męża i własnej bezdzietności.

Pewnego wieczoru usłyszałam cichy płacz z pokoju Zosi. Weszłam do środka i zobaczyłam ją skuloną pod kołdrą.

– Zosiu… co się stało?

Dziewczynka spojrzała na mnie zapłakanymi oczami.

– Boję się… że mnie oddacie…

Serce mi pękło. Usiadłam obok niej i przytuliłam ją mocno.

– Nie oddamy cię nigdy – wyszeptałam drżącym głosem.

Po raz pierwszy poczułam coś więcej niż litość – poczułam odpowiedzialność i… miłość? Może jeszcze nie taką prawdziwą matczyną miłość, ale coś się we mnie zmieniło.

Z czasem zaczęłyśmy się do siebie zbliżać. Razem gotowałyśmy obiady, rysowałyśmy kredkami po kuchennym stole (ku rozpaczy Wojtka), śmiałyśmy się z głupich żartów z telewizji. Zosia coraz częściej mówiła do mnie „mamo”.

Ale wciąż miałam w sobie żal do Wojtka. Pewnej nocy wybuchłam:

– Dlaczego mi nie powiedziałeś?! Dlaczego musiałam dowiedzieć się o wszystkim od obcej kobiety przez telefon?!

Wojtek spuścił głowę.

– Bałem się… Bałem się cię stracić.

Patrzyłam na niego długo w milczeniu.

– Straciłeś mnie wtedy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej – powiedziałam cicho.

Nie wiem jeszcze, czy potrafię mu wybaczyć całkowicie. Ale wiem jedno: Zosia jest teraz częścią mojego życia i nie wyobrażam sobie już domu bez niej.

Czasem zastanawiam się: czy można pokochać dziecko innej kobiety jak własne? Czy można odbudować zaufanie po takim ciosie? Może właśnie to jest prawdziwa siła rodziny – umiejętność przebaczenia i zaczynania wszystkiego od nowa.