„Nienawidzę cię, mamo!” – Historia, której nie chciałam przeżyć

– Znowu się spóźniłaś, Anka! – głos mamy przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stała przy zlewie, z rękami w pianie, a jej spojrzenie było zimne jak lód. – Czy ty naprawdę nie potrafisz być choć raz na czas?

Zamarłam w progu. Miałam siedemnaście lat i czułam się, jakbym miała siedem. – Przepraszam, autobus się spóźnił…

– Zawsze masz wymówki! – Mama odwróciła się gwałtownie. Krople wody poleciały na podłogę. – Może gdybyś była bardziej jak Bartek, nie musiałabym się za ciebie wstydzić.

Bartek. Mój starszy brat. Oczko w głowie mamy. Zawsze grzeczny, zawsze z piątkami, zawsze z uśmiechem na twarzy. Nawet teraz, gdy siedział przy stole z książką, zerknął na mnie z pobłażliwym uśmiechem.

– Daj jej spokój, mamo – rzucił leniwie. – Przecież nic się nie stało.

Ale mama już mnie nie słuchała. W jej oczach widziałam rozczarowanie i coś jeszcze – pogardę? Złość? Sama nie wiem. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, że to początek czegoś, co będzie mnie prześladować przez całe życie.

Mój dom był miejscem, gdzie miłość była warunkowa. Jeśli nie spełniałeś oczekiwań mamy – a te zmieniały się jak pogoda w kwietniu – byłeś nikim. Tata… Tata był cichy. Pracował dużo, wracał późno i najczęściej chował się za gazetą. Czasem patrzył na mnie z troską, ale nigdy nie powiedział słowa w mojej obronie.

Pamiętam jedno popołudnie, kiedy miałam dziesięć lat. Przyniosłam ze szkoły rysunek – kolorową łąkę z domkiem i rodziną. Mama spojrzała na kartkę i skrzywiła się.

– To miała być ja? Wyglądam jak ziemniak! – zaśmiała się głośno, a Bartek dołączył do niej. – Lepiej już nie rysuj, Anka.

Wtedy po raz pierwszy poczułam ten znajomy ucisk w gardle. Wstyd i żal mieszały się ze sobą. Chciałam być niewidzialna.

Z biegiem lat nauczyłam się znikać. W szkole byłam przeciętna – nie za dobra, żeby nie wzbudzać zazdrości Bartka, ale też nie za słaba, żeby nie dawać mamie kolejnego powodu do narzekań. Przyjaciółki miałam dwie: Magdę i Kasię. To u nich szukałam wsparcia i akceptacji.

– Twoja mama jest dziwna – powiedziała kiedyś Magda po tym, jak usłyszała przez telefon, jak mama na mnie krzyczy.

– Po prostu taka jest – wzruszyłam ramionami. – Może kiedyś się zmieni.

Ale nie zmieniała się. Wręcz przeciwnie.

Kiedy Bartek dostał się na Politechnikę Warszawską, mama urządziła wielkie przyjęcie. Goście, ciasta, balony. Kiedy rok później ja dostałam się na filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim, usłyszałam tylko:

– Po co ci to? I tak skończysz jako nauczycielka za grosze.

Bartek dostał samochód na osiemnastkę. Ja – książkę kucharską i nowy fartuch.

Z czasem zaczęłam nienawidzić Bartka. Nie dlatego, że był zły – wręcz przeciwnie. Był dobry, troskliwy, czasem nawet próbował mnie bronić przed mamą. Ale jego obecność przypominała mi o tym, jak bardzo jestem niewystarczająca.

Najgorsze przyszło wtedy, gdy poznałam Pawła.

Był inny niż wszyscy chłopcy ze szkoły – cichy, zamyślony, zaczytany w poezji. Zakochałam się po uszy. Kiedy pierwszy raz przyszedł do nas do domu, mama zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów.

– A czym zajmują się twoi rodzice? – zapytała chłodno.

– Tata jest kierowcą autobusu miejskiego, a mama pracuje w sklepie spożywczym – odpowiedział Paweł spokojnie.

Mama prychnęła pogardliwie.

– No tak…

Po jego wyjściu usłyszałam:

– Nie będziesz się zadawać z kimś takim! Chcesz skończyć jak jego matka? Za ladą?

Wybiegłam z domu z płaczem. Paweł przytulił mnie mocno pod blokiem.

– Nie przejmuj się nią – szeptał mi do ucha. – Jesteś cudowna taka, jaka jesteś.

Ale przejmowałam się. Bardziej niż chciałam przyznać.

Kiedy miałam dwadzieścia lat i postanowiłam wyprowadzić się do Pawła, mama zrobiła mi awanturę życia.

– Jeśli wyjdziesz za próg z tym chłopakiem, możesz zapomnieć o naszej rodzinie! Nie licz na naszą pomoc!

Tata stał w kącie i milczał. Bartek próbował coś powiedzieć, ale mama uciszyła go jednym spojrzeniem.

Wyszłam wtedy z domu z jedną walizką i sercem rozdartym na pół.

Pierwsze lata z Pawłem były trudne. Wynajmowaliśmy kawalerkę na Pradze-Północ. Pracowałam w księgarni za najniższą krajową i studiowałam zaocznie. Paweł imał się różnych prac: raz był kurierem, raz pomocnikiem magazyniera.

Czasem płakałam po nocach z tęsknoty za domem. Ale duma nie pozwalała mi wrócić.

Mama przez dwa lata nie odezwała się do mnie ani słowem. Bartek dzwonił czasem ukradkiem.

– Mama pyta o ciebie… Ale udaje przed tatą, że jej nie zależy.

– Niech sobie udaje – odpowiadałam twardo, choć serce mi pękało.

W końcu urodziła się nasza córka – Zosia. Małe rączki, wielkie oczy i uśmiech tak szczery, że rozświetlał każdy dzień.

Wtedy mama zadzwoniła pierwszy raz od lat.

– Podobno zostałaś matką…

Głos miała szorstki, ale wyczuwałam nutę ciekawości.

– Tak… Zosia ma już trzy miesiące.

– Może kiedyś ją zobaczę…

Zgodziłam się niechętnie. Kiedy przyszła do nas pierwszy raz, spojrzała na wnuczkę i powiedziała:

– No… Przynajmniej ona jest ładna.

Poczułam ulgę i wstyd jednocześnie. Czy naprawdę tak bardzo potrzebowałam jej aprobaty?

Z czasem zaczęła odwiedzać nas coraz częściej. Zosia ją polubiła – dzieci są niewinne i ufne. Ale ja widziałam stare schematy: krytykę mojego gotowania („Za słone!”), mojego mieszkania („Mało tu światła!”), mojego życia („Paweł mógłby znaleźć lepszą pracę…”).

Któregoś dnia wybuchłam:

– Dlaczego nigdy nie możesz być po prostu dumna ze mnie? Dlaczego zawsze jestem gorsza od Bartka?

Mama spojrzała na mnie zaskoczona.

– Bo Bartek nigdy mnie nie zawiódł! Ty… Ty zawsze robisz wszystko po swojemu!

– Bo jestem inna! Ale to nie znaczy gorsza!

Wybiegłam wtedy do łazienki i płakałam długo w samotności.

Zosia dorastała otoczona moją miłością i troską Pawła. Przysięgłam sobie nigdy nie być dla niej taka jak moja matka.

Bartek ożenił się z Agatą i wyjechał do Gdańska. Mama została sama z tatą w dużym mieszkaniu na Ochocie. Czasem dzwoniła do mnie wieczorami:

– Zosia mogłaby przyjechać na wakacje…

Zgodziłam się raz czy dwa – dla Zosi bardziej niż dla siebie.

Pewnego dnia zadzwonił Bartek:

– Mama jest chora… Rak trzustki. Lekarze mówią, że zostało jej kilka miesięcy.

Poczułam pustkę i strach jednocześnie. Pojechałam do niej następnego dnia.

Leżała blada na łóżku w salonie. Spojrzała na mnie słabym wzrokiem.

– Anka…

Usiadłam obok niej bez słowa.

– Wiem… Wiem, że byłam dla ciebie okropna… Ale zawsze cię kochałam… Tylko nie umiałam tego okazać…

Łzy popłynęły mi po policzkach.

– Dlaczego? Dlaczego musiałaś mnie ranić?

Mama zamknęła oczy i ścisnęła moją dłoń.

– Bałam się… Bałam się stracić kontrolę… Bałam się być słaba…

Nie wiem czy jej wybaczyłam wtedy naprawdę. Ale trzymałam ją za rękę do końca.

Po jej śmierci długo nie mogłam dojść do siebie. Czułam żal i ulgę jednocześnie. Czasem patrzę na Zosię i zastanawiam się: czy można przerwać łańcuch rodzinnych ran? Czy wystarczy kochać mocniej niż boli?