Niechciany ogród: Jak zostałam matką dla dzieci mojego brata i co to zrobiło z moją rodziną
– Nie mogę tego zrobić, Anka. Nie dam rady! – głos mojego brata, Piotra, drżał w słuchawce. Była druga w nocy, a ja siedziałam na brzegu łóżka, ściskając telefon tak mocno, że aż zbielały mi knykcie.
– Piotrek, co się stało? – spytałam, choć już czułam, że to nie będzie zwykła rozmowa.
– Policja… zabrała Kasię. Dzieci… nie mają gdzie iść. Anka, błagam cię…
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten telefon zmieni wszystko. Że od tej nocy mój świat rozpadnie się na kawałki i będę musiała go poskładać na nowo – nie tylko dla siebie.
Piotr był moim młodszym bratem. Zawsze miał pod górkę – najpierw problemy w szkole, potem szybkie małżeństwo z Kasią, która już wtedy miała swoje demony. Dzieci pojawiły się szybko: najpierw Zuzia, potem Staś. Przez lata patrzyłam z boku na ich życie – raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze z cieniem na twarzy Piotra.
Tego wieczoru pojechałam po dzieci na komisariat. Zuzia miała dziewięć lat, Staś pięć. Siedzieli skuleni na plastikowych krzesłach, trzymając się za ręce. Kiedy mnie zobaczyli, Zuzia rzuciła mi się na szyję i zaczęła płakać tak głośno, że aż policjantka odwróciła wzrok.
– Ciociu Aniu… – wyszeptał Staś. – Mama wróci?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wzięłam ich za ręce i wyszliśmy w noc, która wydawała się ciemniejsza niż zwykle.
Mój mąż, Tomek, nie był zachwycony. Mamy własną córkę, Marysię – nastolatkę z typowymi problemami: szkoła, chłopak, bunt. Nasze życie było poukładane, spokojne. A teraz nagle miałam wprowadzić do domu dwójkę przestraszonych dzieci z bagażem traum?
– Anka, to nie jest twoja odpowiedzialność – powiedział cicho następnego ranka. – Piotr powinien się nimi zająć.
– Piotr nie daje rady – odpowiedziałam równie cicho. – A dzieci nie mogą trafić do domu dziecka.
Tomek westchnął ciężko i wyszedł do pracy. Zostałam sama z trójką dzieci i własnym strachem.
Pierwsze tygodnie były koszmarem. Zuzia budziła się w nocy z krzykiem, Staś moczył się w łóżku. Marysia zamknęła się w sobie jeszcze bardziej niż zwykle. W domu panowała atmosfera napięcia – każdy bał się powiedzieć coś nie tak.
Najgorzej było z Piotrem. Przychodził czasem wieczorami – cichy, przygarbiony, z oczami wbitymi w podłogę. Przynosił dzieciom słodycze i obiecywał, że wszystko się ułoży. Ale ja widziałam w jego oczach pustkę.
– Piotrze, musisz coś zrobić – powiedziałam mu pewnego wieczoru w kuchni. – Dzieci cię potrzebują.
– Ja… nie umiem być ojcem – wyszeptał. – Kasia była wszystkim. Ja tylko pracowałem.
Chciałam go przytulić, ale odsunął się ode mnie jak poparzony.
Wkrótce zaczęły się plotki w rodzinie. Moja matka zadzwoniła z pretensjami:
– Aniu, po co ci to? Masz własne dziecko! Piotr zawsze był nieodpowiedzialny. Nie możesz brać na siebie jego błędów!
– Mamo, to są dzieci! – krzyknęłam przez łzy. – One niczemu nie są winne!
Ale matka była nieugięta. Przestała do mnie dzwonić na kilka tygodni.
W pracy też zaczęły się problemy. Spóźnienia, telefony ze szkoły Zuzi i przedszkola Stasia. Szefowa patrzyła na mnie coraz bardziej krzywo.
– Pani Aniu, rozumiem sytuację rodzinną, ale firma musi funkcjonować – powiedziała chłodno podczas rozmowy w cztery oczy.
Czułam się jak w potrzasku. Każdego dnia walczyłam o normalność: śniadania, odrabianie lekcji, rozmowy z Marysią (której coraz trudniej było do mnie dotrzeć), wieczorne bajki dla Stasia i Zuzi.
Pewnego dnia Marysia wybuchła:
– Nienawidzę tego! Wszystko przez nich! Już mnie nie kochasz!
Zamarłam. Patrzyłam na nią bezradnie.
– Marysiu…
– Wszyscy tylko o nich! O Zuzi i Stasiu! A ja? Ja już się nie liczę!
Próbowałam ją przytulić, ale wyrwała się i trzasnęła drzwiami swojego pokoju.
Tego wieczoru długo płakałam w łazience. Czułam się winna wobec wszystkich: wobec Marysi, Tomka, Zuzi i Stasia… nawet wobec Piotra.
Minęły miesiące. Dzieci zaczęły powoli przyzwyczajać się do nowego domu. Zuzia zaprzyjaźniła się z koleżanką z klasy; Staś przestał moczyć łóżko. Ale Marysia oddalała się coraz bardziej. Tomek coraz częściej wracał późno z pracy.
Pewnego dnia znalazłam go w kuchni z walizką.
– Muszę odpocząć – powiedział bez emocji. – Jadę do matki na kilka dni.
Zostałam sama z trójką dzieci i pustką w sercu.
Wieczorem zadzwonił Piotr:
– Anka… Kasia popełniła samobójstwo.
Zamarłam. Nie mogłam oddychać.
– Muszę im to powiedzieć? – spytałam drżącym głosem.
– Proszę… ja nie dam rady.
Tamtej nocy siedzieliśmy wszyscy razem na kanapie: ja, Zuzia, Staś i Marysia (która przyszła tylko dlatego, że usłyszała mój płacz). Powiedziałam dzieciom prawdę najdelikatniej jak umiałam. Zuzia zaczęła krzyczeć; Staś schował twarz w moich kolanach i płakał cicho przez godzinę.
Marysia patrzyła na mnie długo bez słowa. Potem wyszła do swojego pokoju i zamknęła drzwi.
Po pogrzebie Kasi Piotr wyjechał za granicę do pracy – uciekł od wszystkiego. Dzieci zostały ze mną na stałe.
Minął rok. Tomek wrócił do domu po kilku miesiącach rozłąki; powiedział tylko:
– Przepraszam.
Marysia powoli zaczęła akceptować nową sytuację; zaprzyjaźniła się z Zuzią i czasem pomagała mi przy Stasiu.
Ale ja nigdy już nie byłam tą samą osobą.
Czasem patrzę na nasze zdjęcia sprzed tych wydarzeń i zastanawiam się: czy zrobiłam dobrze? Czy można naprawić to, co inni zniszczyli? Czy miłość wystarczy?