Niechciane marzenia: Gdy on nie chce dzieci, a ja nie potrafię przestać marzyć
— Znowu zaczynasz? — Michał nawet nie patrzy mi w oczy, tylko nerwowo przekłada kanały pilotem.
Siedzę na kanapie, ściskając w dłoni kubek z zimną już herbatą. W pokoju unosi się zapach świeżo upieczonego chleba, który miał być symbolem naszego wspólnego życia. Ale dziś nawet on nie koi pustki.
— Michał, ja nie zaczynam. Ja po prostu… ja już nie umiem udawać, że to mnie nie boli — mówię cicho, głos mi drży. — Pięć lat jesteśmy razem. Pięć lat czekam, aż powiesz: „Dobrze, spróbujmy”.
On wzdycha ciężko, jakby dźwigał na barkach cały świat. — I co? Myślisz, że dziecko wszystko naprawi? Że nagle będziemy szczęśliwi? Ja nie chcę tego. Nie chcę zmieniać naszego życia.
Wiem, że to nie pierwszy raz. Wiem też, że nie ostatni. Ale tym razem czuję, jakby coś we mnie pękło. Przez chwilę mam ochotę rzucić kubkiem o ścianę, wykrzyczeć mu wszystko: jak bardzo boli mnie jego obojętność, jak bardzo czuję się samotna w naszym pięknym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie.
Zamiast tego wstaję i idę do sypialni. Zasuwam zasłony, kładę się na łóżku i pozwalam łzom płynąć. Przypominam sobie rozmowy z mamą:
— Dziecko to sens życia, Aniu — mówiła zawsze. — Bez dzieci człowiek jest pusty.
Ale Michał widzi to inaczej. Dla niego dziecko to koniec wolności, koniec spontanicznych wyjazdów w góry, koniec wieczorów tylko we dwoje. Kiedyś myślałam, że zmieni zdanie. Że wystarczy mu czasu.
Czas mijał. Najpierw mówił: „Jeszcze nie teraz”. Potem: „Może za rok”. Teraz już tylko: „Nie chcę”.
Próbowałam wszystkiego: rozmów, łez, milczenia. Nawet terapii par, na którą poszliśmy po moim załamaniu nerwowym dwa lata temu. Pani psycholog pytała nas wtedy:
— Co jest dla państwa najważniejsze?
Odpowiedziałam bez wahania:
— Rodzina.
Michał milczał długo, potem powiedział:
— Spokój.
Wtedy jeszcze wierzyłam, że można to pogodzić. Teraz wiem, że się myliłam.
W pracy udaję silną. Koleżanki z działu HR śmieją się z moich żartów o kawie i szefie-tyranie. Ale kiedy widzę zdjęcia ich dzieci na ekranie telefonu albo słyszę opowieści o pierwszych krokach czy przedszkolnych przedstawieniach, czuję ukłucie zazdrości i żalu.
— Anka, a wy kiedy? — pyta czasem Magda.
Uśmiecham się sztucznie:
— Jeszcze mamy czas.
Ale czas ucieka. Mam trzydzieści cztery lata i coraz częściej budzę się w nocy zlękniona myślą, że już nigdy nie będę matką.
Wieczorami Michał wraca późno z pracy. Często przynosi sushi albo pizzę i udaje, że wszystko jest w porządku. Oglądamy seriale, rozmawiamy o polityce albo planujemy wakacje. Ale między nami jest mur — niewidzialny, ale coraz grubszy.
Pewnego dnia wracam do domu wcześniej niż zwykle. Słyszę jego głos przez telefon:
— Nie rozumie mnie… Ona chce dziecka za wszelką cenę… Ja nie dam rady…
Zamieram w przedpokoju. Słyszę jeszcze:
— Może powinniśmy się rozstać.
Wchodzę do salonu. Michał patrzy na mnie zaskoczony, odkłada telefon.
— Z kim rozmawiałeś? — pytam cicho.
— Z Tomkiem — odpowiada bez przekonania.
Siadam naprzeciwko niego.
— Michał… Czy ty mnie jeszcze kochasz?
Patrzy na mnie długo. W jego oczach widzę zmęczenie i strach.
— Kocham cię… Ale nie mogę ci dać tego, czego chcesz najbardziej.
Cisza między nami jest głośniejsza niż krzyk.
Tydzień później jadę do rodziców do Radomia. Mama patrzy na mnie z troską:
— Co się dzieje?
Opowiadam jej wszystko. Płaczemy razem przy kuchennym stole.
— Może powinnaś odejść? — pyta cicho.
Nie wiem. Boję się samotności bardziej niż czegokolwiek innego. Boję się też życia bez Michała — mojego najlepszego przyjaciela, partnera od liceum.
Wracam do Warszawy z ciężkim sercem. Michał czeka na mnie z kolacją i bukietem tulipanów.
— Przepraszam — mówi tylko.
Przez chwilę wierzę, że może jednak… Ale następnego dnia widzę go w sklepie z kolegą. Słyszę przypadkiem:
— Anka nigdy nie przestanie chcieć dziecka… A ja nigdy nie będę gotowy.
Wieczorem siadam naprzeciwko niego przy stole.
— Michał… Ja już nie mogę tak żyć. Kocham cię, ale muszę wybrać siebie.
Patrzy na mnie ze łzami w oczach. Po raz pierwszy widzę go naprawdę złamanego.
Pakuję walizkę. Wychodzę z mieszkania, które miało być naszym domem na zawsze.
Na klatce schodowej zatrzymuję się i patrzę przez okno na rozświetloną Warszawę. Czuję ból i ulgę jednocześnie.
Czy można kochać kogoś tak bardzo i jednocześnie odejść? Czy marzenia o macierzyństwie są ważniejsze niż miłość? A może to właśnie miłość do siebie samej powinna być na pierwszym miejscu?