Nie każdy rodzi się pod szczęśliwą gwiazdą: Historia Zofii

– Zofia, nie rozumiesz, ja już nie daję rady! – głos mojego syna, Michała, drżał z napięcia. Stał w kuchni, opierając się o blat, a jego żona, Ania, siedziała przy stole z głową w dłoniach. W powietrzu wisiała cisza, którą przerywały tylko ciche szlochy wnuczki, Marysi, dobiegające z pokoju obok.

Patrzyłam na nich i czułam, jak serce ściska mi się z bezsilności. Przecież chciałam tylko pomóc. Ale każda moja rada odbijała się od nich jak groch o ścianę. – Michałku, wiem, że jest ciężko, ale musicie się wspierać – powiedziałam cicho, próbując nie uronić łzy.

– Mamo, nie rozumiesz! Kredyt nas dobija. Ania miała wrócić do pracy, ale znowu jest w ciąży. Ja sam tego nie pociągnę! – wybuchł Michał. Ania spojrzała na niego z wyrzutem.

– Przepraszam, że jestem w ciąży – syknęła przez zaciśnięte zęby. – Może powinnam była… – urwała i zasłoniła usta dłonią.

W tej chwili poczułam, jakbym znowu miała dwadzieścia lat i sama była w podobnej sytuacji. Wtedy też nikt mnie nie rozumiał. Mój mąż, Janusz, pił coraz więcej, a ja próbowałam utrzymać dom i dzieci przy życiu. Pamiętam te wieczory, kiedy siedziałam przy kuchennym stole i liczyłam grosze na chleb i mleko. Michał był wtedy mały, a jego siostra Kasia chorowała na astmę. Zimą musiałam wybierać: leki czy opał?

– Może powinniście poprosić Kasię o pomoc? – zaproponowałam ostrożnie. Wiedziałam, że relacje między rodzeństwem są napięte od lat.

Michał prychnął. – Kasia? Ona ma nas gdzieś. Od kiedy wyjechała do Warszawy i znalazła sobie tego swojego prawnika, nawet nie dzwoni. Myślisz, że jej zależy?

Ania spojrzała na mnie błagalnie. – Pani Zosiu… ja już nie wiem, co robić. Boję się o dzieci. Boję się o nas.

Przypomniałam sobie dzień, kiedy Janusz po raz pierwszy podniósł na mnie rękę. Było ciemno, dzieci spały. Krzyczał, że jestem nikim, że wszystko przeze mnie. Następnego dnia przepraszał i przyniósł kwiaty z bazaru. Przebaczyłam mu wtedy – dla dzieci. Ale nigdy nie zapomniałam tego uczucia upokorzenia.

– Aniu, wiem, że jest ciężko – powiedziałam łagodnie. – Ale musicie być razem. Dla dzieci.

Michał odwrócił się do okna. – Czasem mam ochotę po prostu wyjść i nie wracać – wyszeptał.

Zrobiło mi się zimno. Przez chwilę miałam ochotę go uderzyć – jak możesz tak mówić? Ale powstrzymałam się. Wiem, jak to jest być na skraju wytrzymałości.

Następnego dnia zadzwoniłam do Kasi.

– Cześć mamo – jej głos był chłodny i zmęczony.

– Kasiu… Michał ma kłopoty. Może mogłabyś… – zaczęłam.

– Mamo, ile razy mam ci mówić? Ja mam swoje życie! Michał zawsze był twoim ulubieńcem. Teraz niech sobie radzi sam.

Zaniemówiłam. Przecież zawsze starałam się być sprawiedliwa! Ale Kasia nigdy mi tego nie wybaczyła – że to Michał dostał pokój po babci, że to jemu kupiłam nowy rower na komunię.

– Kasiu… ja tylko proszę o rozmowę. On naprawdę jest w złym stanie.

– Nie mogę teraz rozmawiać – rzuciła i rozłączyła się.

Usiadłam na łóżku i rozpłakałam się jak dziecko. Czy naprawdę byłam tak złą matką? Czy można kochać dzieci po równo?

Wieczorem przyszła sąsiadka, pani Halina.

– Zosiu, co taka smutna jesteś?

Opowiedziałam jej wszystko przy herbacie z malinami.

– Wiesz co? Każda rodzina ma swoje piekło – westchnęła Halina. – Ale ty zawsze byłaś silna. Może czasem trzeba pozwolić dzieciom same rozwiązać swoje sprawy?

Nie spałam całą noc. W głowie kłębiły mi się wspomnienia: pierwszy dzień szkoły Michała, szpitalne łóżko Kasi po ataku astmy, pogrzeb Janusza… Byliśmy rodziną pełną wad i ran, ale przecież zawsze byliśmy razem.

Kilka dni później Michał zadzwonił do mnie późnym wieczorem.

– Mamo… przepraszam za wszystko. Pokłóciliśmy się z Anią tak bardzo, że chciałem wyjść z domu. Ale Marysia przytuliła mnie i powiedziała: „Tatusiu, nie zostawiaj nas”.

Poczułam ukłucie w sercu.

– Synku… życie nigdy nie jest łatwe. Ale rodzina to wszystko co mamy.

Michał milczał przez chwilę.

– Mamo… boję się o przyszłość. O kredyt, o dzieci… O nas wszystkich.

– Ja też się boję – przyznałam szczerze. – Ale póki jesteśmy razem… damy radę.

Następnego dnia poszłam do kościoła zapalić świeczkę za moją rodzinę. Patrzyłam na płomień i myślałam: ile jeszcze wytrzymam? Ile jeszcze razy będę musiała być silna?

Wieczorem zadzwoniła Kasia.

– Mamo… przepraszam za tamten telefon. Po prostu… czasem mam wrażenie, że nigdy nie byłam dla ciebie ważna.

Zatkało mnie.

– Kasiu… kocham cię tak samo jak Michała. Może nie zawsze umiałam to okazać…

– Wiem… Po prostu… czasem czuję się samotna w tym wielkim mieście.

Rozmawiałyśmy długo – pierwszy raz od lat bez wyrzutów i żalu.

Kilka tygodni później spotkaliśmy się wszyscy u mnie na obiedzie. Michał z Anią trzymali się za ręce, Kasia bawiła się z Marysią i małym Antosiem. Przez chwilę poczułam spokój.

Ale wiem, że życie to nie bajka. Kredyt dalej ciąży nad Michałem i Anią jak miecz Damoklesa. Kasia wróciła do Warszawy i pewnie znów zamknie się w swoim świecie korporacji i samotnych wieczorów z winem.

A ja? Siedzę wieczorami przy oknie i patrzę na światła miasta. Zastanawiam się: czy można być szczęśliwym mimo tylu ran? Czy rodzina to naprawdę wszystko?

Czasem myślę: czy gdybym mogła zacząć od nowa… zrobiłabym coś inaczej? A wy? Czy też czujecie czasem ten ciężar niespełnienia?