Na skrzydłach szczęścia do wymarzonego życia – historia Hanny

– Hanna, czy ty naprawdę musisz już jechać? – głos mojego syna, Michała, drżał lekko, choć starał się brzmieć dojrzale. Stał w progu swojego nowego mieszkania w Warszawie, z kluczami w dłoni i niepewnym uśmiechem na twarzy. Przez chwilę miałam ochotę rzucić wszystko i zostać z nim jeszcze jeden dzień, może tydzień, może całe życie. Ale wiedziałam, że to już nie czas na matczyne skrzydła.

– Muszę, kochanie. Ty zaczynasz swoje dorosłe życie, a ja… ja też muszę zacząć swoje – odpowiedziałam, próbując ukryć łzy wzruszenia. Ucałowałam go w czoło i odwróciłam się szybko, zanim zobaczył moje drżące usta.

W autobusie do Krakowa czułam się lekka jak piórko. Po raz pierwszy od lat nie miałam na głowie codziennych obowiązków samotnej matki. Michał dostał się na wymarzone studia, był bezpieczny i szczęśliwy. Teraz mogłam wreszcie być z moim Stefanem – mężczyzną, który przez dwa lata był moim mężem tylko na papierze i w rozmowach telefonicznych. Poznaliśmy się przez przypadek na konferencji nauczycielskiej w Zakopanem. On – wdowiec po trudnym małżeństwie, ja – rozwódka z bagażem doświadczeń. Połączyła nas samotność i cicha nadzieja na lepsze jutro.

Kiedy autobus zatrzymał się na dworcu, Stefan już czekał. Uśmiechnął się szeroko i przytulił mnie mocno, jakby chciał nadrobić wszystkie miesiące rozłąki. – Wreszcie jesteś – wyszeptał mi do ucha. – Teraz wszystko będzie dobrze.

Przez pierwsze dni czułam się jak w bajce. Stefan przygotował dla mnie pokój pełen kwiatów, codziennie gotował kolacje i opowiadał o swoich planach na wspólne życie. Wieczorami spacerowaliśmy po Plantach, śmialiśmy się z drobnych nieporozumień i snuliśmy marzenia o podróżach, które mieliśmy odbyć razem.

Ale już po tygodniu zaczęłam dostrzegać rysy na tym idealnym obrazie. Stefan coraz częściej wracał późno z pracy, tłumacząc się nagłymi spotkaniami. Jego telefon dzwonił częściej niż zwykle, a on odbierał go tylko w kuchni lub na balkonie. Z początku tłumaczyłam sobie, że to przecież normalne – nowe obowiązki, stres związany z awansem. Ale pewnego wieczoru usłyszałam przez przypadek rozmowę:

– Tak, kochanie… Nie mogę teraz rozmawiać… Ona już wróciła… Tak, później zadzwonię.

Serce mi zamarło. Przez chwilę stałam nieruchomo za drzwiami kuchni, próbując zebrać myśli. Czy to możliwe? Czy przez te wszystkie miesiące Stefan miał kogoś innego? Czy byłam tylko wygodną opcją na samotne wieczory?

Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z nim otwarcie. – Stefan, czy jest coś, o czym powinnam wiedzieć? – zapytałam spokojnie, choć w środku cała się trzęsłam.

Zbladł i spuścił wzrok. – Haniu… To nie tak miało być. Poznałem kogoś kilka miesięcy temu. Myślałem, że to tylko przelotne zauroczenie… Ale kiedy cię zobaczyłem na dworcu… Zrozumiałem, że nie potrafię cię skrzywdzić.

Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi grunt spod nóg. Wszystkie moje plany i marzenia rozsypały się jak domek z kart. Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu.

– Dlaczego mi nie powiedziałeś? – wyszeptałam w końcu.

– Bałem się… Bałem się zostać sam – odpowiedział cicho.

Przez kolejne dni żyliśmy obok siebie jak obcy ludzie. Stefan próbował naprawić sytuację – przynosił kwiaty, gotował ulubione potrawy, ale ja nie potrafiłam już mu zaufać. Każda rozmowa kończyła się kłótnią lub milczeniem. Czułam się zdradzona nie tylko przez niego, ale też przez własne nadzieje.

W końcu spakowałam walizkę i wróciłam do Warszawy. Michał przywitał mnie zaskoczony i trochę przestraszony.

– Mamo… Co się stało?

– Życie, synku – odpowiedziałam gorzko. – Czasem nawet największe marzenia okazują się iluzją.

Przez kilka tygodni nie mogłam dojść do siebie. Czułam pustkę i żal do siebie samej, że tak łatwo uwierzyłam w bajkę o szczęściu na skrzydłach miłości. Ale pewnego dnia obudziłam się z myślą: przecież mam jeszcze siebie. Mam syna, mam przyjaciółki, mam swoje pasje.

Zaczęłam chodzić na zajęcia z ceramiki, zapisałam się do klubu książki i powoli odzyskiwałam radość życia. Michał coraz częściej zapraszał mnie na wspólne obiady ze swoimi znajomymi ze studiów. Zrozumiałam wtedy, że szczęście nie zawsze przychodzi w takiej formie, jakiej oczekujemy.

Czasem trzeba pozwolić sobie na upadek, żeby nauczyć się latać na własnych skrzydłach.

Czy warto było zaufać jeszcze raz? Czy lepiej żyć marzeniami czy twardo stąpać po ziemi? Może szczęście to nie cel, ale droga sama w sobie?