Moja żona odziedziczyła fortunę i chce otworzyć kocią kawiarnię. Czy jej marzenie zniszczy naszą rodzinę?
– Naprawdę chcesz to zrobić, Aniu? – zapytałem, patrząc na nią przez stół w kuchni, gdzie jeszcze pachniało świeżo zaparzoną kawą. W jej oczach widziałem błysk, którego nie widziałem od lat. Moja żona, Anna, po dwudziestu latach wspólnego życia, właśnie oznajmiła mi, że zamierza otworzyć kocią kawiarnię w centrum Poznania.
– Tak, Piotrze. Wiem, że to brzmi szalenie, ale czuję, że muszę spróbować. – Jej głos drżał z emocji. – Mama zawsze mówiła, że szczęście trzeba mnożyć przez dzielenie się nim z innymi. A ja… ja chcę dać ludziom trochę radości. I kotom dom.
Nie mogłem uwierzyć. Przez całe życie byliśmy ostrożni – kredyt na mieszkanie spłacaliśmy przez piętnaście lat, na wakacje jeździliśmy do teściów na Mazury, a każda większa decyzja była analizowana na dziesiątki sposobów. Teraz Anna dostała w spadku po swojej ciotce ponad milion złotych i zamiast zainwestować w mieszkania na wynajem czy lokaty, ona chce… kocią kawiarnię.
– Aniu, przecież to ryzykowne. Nie lepiej byłoby kupić dwa mieszkania i wynajmować? Albo chociaż część pieniędzy odłożyć dla dzieci? – próbowałem przemówić jej do rozsądku.
– Piotrze, nasze dzieci są dorosłe. Mają swoje życie. A ja… ja przez całe życie robiłam to, co trzeba. Teraz chcę zrobić coś dla siebie. I dla innych.
Wiedziałem, że nie przekonam jej argumentami o bezpieczeństwie finansowym. Zawsze była uparta, ale tym razem czułem, że to coś więcej niż zwykły kaprys. To było jej marzenie.
Przez kolejne tygodnie nasz dom zamienił się w pole bitwy. Syn Michał przyjechał z Warszawy i od progu rzucił:
– Mamo, serio? Kocia kawiarnia? Przecież to nie wypali! Lepiej zainwestuj w coś pewnego.
Córka Ola była bardziej wyrozumiała:
– Mamo, jeśli to twoje marzenie, spróbuj. Ale pamiętaj, że to ogromna odpowiedzialność.
Anna nie słuchała nikogo. Zaczęła szukać lokalu, rozmawiać z weterynarzami i schroniskami. W domu pojawiły się katalogi z wyposażeniem dla kotów i próbki kawy z lokalnych palarni. Ja coraz częściej czułem się jak statysta w jej spektaklu.
Pewnego wieczoru usiadłem sam w salonie, patrząc na zdjęcia sprzed lat – nasza rodzina na plaży w Kołobrzegu, Anna śmiejąca się do obiektywu z dziećmi na barana. Czy naprawdę byłem gotów zaryzykować naszą stabilność dla jej marzenia?
Kiedy Anna podpisała umowę najmu lokalu przy ulicy Gwarnej, poczułem ukłucie zazdrości – ona miała odwagę zrobić coś szalonego, a ja… ja tylko się bałem.
Pierwsze problemy pojawiły się szybciej niż myśleliśmy. Sanepid miał zastrzeżenia do projektu wentylacji. Sąsiadująca apteka zagroziła pozwem o „uciążliwość zapachową”. Koszty rosły z dnia na dzień – remont pochłonął już ponad 200 tysięcy złotych.
– Może jednak powinniśmy się wycofać? – zapytałem cicho pewnego wieczoru.
Anna spojrzała na mnie ze łzami w oczach:
– Piotrze, jeśli teraz się poddamy, będę żałować do końca życia. Proszę cię…
Nie miałem serca jej odmówić.
W dniu otwarcia kawiarni padał deszcz. Przyszło tylko kilka osób – głównie znajomi i sąsiedzi. Koty były zestresowane nowym miejscem, a kawa lała się strumieniami tylko dla nas samych.
– Może to był błąd… – szepnęła Anna wieczorem, głaszcząc rudego Felka.
Ale następnego dnia przyszła starsza pani z wnuczką:
– Słyszałam o tej kawiarni w radiu! Moja wnuczka kocha koty!
Potem przyszli studenci, rodziny z dziećmi, nawet kilku turystów z Niemiec. Zaczęły pojawiać się pozytywne recenzje w internecie. Anna promieniała szczęściem.
Ale sukces miał swoją cenę. Pracowała po dwanaście godzin dziennie, wracała zmęczona i rozdrażniona. Nasze rozmowy sprowadzały się do rachunków i problemów z personelem.
Pewnej nocy usłyszałem ją płaczącą w łazience:
– Nie dam rady… To wszystko mnie przerasta…
Wszedłem do środka i przytuliłem ją mocno:
– Aniu, jesteśmy w tym razem. Może nie rozumiem twojego marzenia, ale kocham cię i chcę ci pomóc.
Zaczęliśmy dzielić obowiązki – ja przejąłem księgowość i zamówienia, Anna skupiła się na klientach i kotach. Powoli zaczęliśmy odzyskiwać równowagę.
Dziś minął rok od otwarcia kawiarni. Nie jesteśmy bogaci – większość pieniędzy poszła na utrzymanie lokalu i opiekę nad zwierzętami. Ale Anna jest szczęśliwa jak nigdy wcześniej.
Czasem patrzę na nią i zastanawiam się: czy warto było zaryzykować wszystko dla jednego marzenia? Czy miłość polega na wspieraniu nawet tych decyzji, których się nie rozumie? A może czasem trzeba po prostu zaufać drugiej osobie – nawet jeśli serce podpowiada coś innego?
Co wy byście zrobili na moim miejscu?