„Mój zięć myślał, że rodzinna firma to darmowy obiad” – historia o zaufaniu, rozczarowaniu i walce o rodzinę
– Naprawdę uważasz, że to sprawiedliwe? – głos Kamila odbijał się echem po kuchni, a ja czułem, jak serce zaczyna mi walić. – Pracuję tu dopiero dwa tygodnie, a już mam robić nadgodziny? Przecież to rodzinna firma, nie korporacja!
Spojrzałem na niego z niedowierzaniem. Stał oparty o blat, z rękami skrzyżowanymi na piersi, jakby czekał na moją kapitulację. Za drzwiami słyszałem cichy szelest – to Ania, moja córka, podsłuchiwała naszą rozmowę. Wiedziałem, że nie powinniśmy rozmawiać o tym przy niej, ale sprawy zaszły za daleko.
– Kamilu – zacząłem spokojnie, choć w środku aż się gotowałem – wszyscy tu pracują ciężko. Ja, twoja teściowa, nawet Ania pomagała w weekendy, zanim poszła na studia. To nie jest kwestia sprawiedliwości, tylko odpowiedzialności.
– Ale ja nie jestem jednym z waszych pracowników! – przerwał mi ostro. – Jestem rodziną. Myślałem, że to będzie wyglądało inaczej.
Zacisnąłem pięści pod stołem. Przez chwilę miałem ochotę wykrzyczeć mu w twarz wszystko, co myślę o jego podejściu do życia. Ale powstrzymałem się. Przecież to mąż mojej córki. Muszę być rozsądny.
Kiedy Ania przyszła do nas z wiadomością o zaręczynach z Kamilem, byłem szczęśliwy. Widziałem w nim potencjał – młody, wykształcony chłopak z Poznania, który miał własne ambicje i plany. Myślałem: „Może kiedyś przejmie firmę, poprowadzi ją dalej”. Nie spodziewałem się jednak tego, co miało nadejść.
Od początku wiedziałem, że prowadzenie rodzinnej piekarni to nie jest łatwy kawałek chleba. Mój ojciec zaczynał od małego zakładu na obrzeżach Wrocławia jeszcze w latach 80., kiedy wszystko zdobywało się po znajomości albo pod stołem. Ja przejąłem interes po nim i rozwinąłem go – dziś mamy trzy sklepy i zatrudniamy ponad dwadzieścia osób. Każdy członek rodziny musiał przejść przez wszystkie etapy: od sprzątania po wypiek chleba.
Kamil pojawił się w firmie dwa tygodnie po ślubie z Anią. Na początku był pełen entuzjazmu – przynajmniej tak mi się wydawało. Chodził po zakładzie z notesem, zadawał pytania, czasem nawet pomagał przy kasie. Ale szybko okazało się, że jego zaangażowanie kończy się tam, gdzie zaczynała się prawdziwa praca.
– Tato, Kamil mówił mi dzisiaj, że czuję się trochę zagubiony – powiedziała mi Ania pewnego wieczoru przy kolacji. – Może za dużo od niego wymagamy?
Popatrzyłem na nią z troską. Była moim oczkiem w głowie – zawsze ambitna, zawsze gotowa do pomocy. Wiedziałem jednak, że jej mąż nie jest przyzwyczajony do takiego trybu życia.
– Aniu, każdy z nas musiał przez to przejść – odpowiedziałem łagodnie. – Jeśli chce być częścią rodziny i firmy, musi się nauczyć szacunku do pracy.
Kilka dni później Kamil przyszedł do mnie z pretensjami.
– Słyszałem od Ani, że rozmawialiście o mnie – zaczął bez ogródek. – Nie podoba mi się to. Czuję się tu jak obcy.
– Bo sam stawiasz mur między nami – odpowiedziałem szczerze. – Nikt nie oczekuje od ciebie cudów. Ale jeśli chcesz być traktowany jak rodzina, musisz dać coś od siebie.
Widziałem w jego oczach bunt i rozczarowanie. Może liczył na łatwe życie? Może myślał, że wystarczy być „kimś z rodziny”, żeby mieć wszystko podane na tacy?
Sytuacja zaczęła się pogarszać. Kamil coraz częściej spóźniał się do pracy albo znikał na długie przerwy. Pracownicy zaczęli szeptać między sobą:
– Zięć szefa to ma klawe życie…
– Ciekawe, kiedy ostatni raz widział piec od środka?
Nie chciałem dopuścić do tego, żeby reszta zespołu straciła do mnie szacunek przez jego zachowanie. W końcu musiałem z nim porozmawiać poważnie.
– Kamilu, musimy ustalić zasady – powiedziałem stanowczo pewnego ranka w biurze. – Albo angażujesz się na sto procent, albo musimy poszukać dla ciebie innej roli poza firmą.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Chcesz mnie wyrzucić? Po tym wszystkim?
– Chcę tylko sprawiedliwości dla wszystkich – odpowiedziałem spokojnie.
Wieczorem Ania przyszła do mnie zapłakana.
– Tato… Kamil mówi, że go nie akceptujesz… Że nigdy nie będziesz go traktował jak syna…
Serce mi pękło. Przecież chciałem tylko dobrze dla niej i dla firmy. Ale czy rzeczywiście nie przesadziłem? Czy moje oczekiwania były zbyt wysokie?
Następnego dnia Kamil nie pojawił się w pracy. Dzwoniłem do niego kilka razy – bez skutku. Ania była blada i milcząca przez cały dzień.
Wieczorem usiedliśmy razem w kuchni.
– Może powinniśmy dać mu trochę czasu? – zapytała cicho.
Westchnąłem ciężko.
– Może… Ale czy on naprawdę chce być częścią tej rodziny? Czy tylko liczył na wygodne życie?
Mijały kolejne dni. Kamil pojawił się dopiero po tygodniu.
– Przepraszam za wszystko – powiedział cicho. – Potrzebowałem czasu do namysłu…
Chciałem mu uwierzyć. Naprawdę chciałem.
Ale kilka miesięcy później historia zatoczyła koło. Kamil znów zaczął unikać obowiązków, narzekać na „trudne warunki”, a nawet próbował przekonać Anię, żeby wyjechali do Warszawy i zaczęli nowe życie z dala od „rodzinnych problemów”.
Wtedy pierwszy raz poczułem prawdziwy strach: czy stracę córkę przez własną upartość? Czy może przez to, że nie potrafiłem zaakceptować jej wyboru?
Pewnego wieczoru usiedliśmy wszyscy razem przy stole: ja, żona Maria, Ania i Kamil.
– Musimy porozmawiać szczerze – zacząłem. – O nas wszystkich.
Przez chwilę panowała cisza.
– Kocham Anię i chcę dla niej jak najlepiej – powiedział Kamil drżącym głosem. – Ale nie potrafię odnaleźć się w tej firmie… Czuję presję…
Maria spojrzała na niego łagodnie:
– Każdy z nas czuł presję na początku. Ale rodzina to nie tylko obowiązki – to też wsparcie i zaufanie.
Ania ścisnęła dłoń Kamila:
– Może spróbujemy znaleźć dla ciebie inną drogę? Nie musisz pracować w piekarni…
Poczułem ulgę i smutek jednocześnie. Ulgę, bo może uda nam się uratować rodzinę bez poświęcania firmy; smutek, bo moje marzenia o wspólnej przyszłości legły w gruzach.
Dziś Kamil pracuje w innej branży. Z Anią są szczęśliwi – przynajmniej tak mówią. Firma dalej działa pod naszym kierownictwem; czasem odwiedzają nas w weekendy na wspólny obiad.
Często zastanawiam się: czy mogłem zrobić coś inaczej? Czy rodzinna firma zawsze musi być źródłem konfliktów? A może czasem trzeba pozwolić dzieciom pójść własną drogą?
A wy… co byście zrobili na moim miejscu?