Miłość z góry, sąsiadka z dołu – historia Wiktora z warszawskiej kamienicy
Znowu to samo. Wiktor spojrzał na zegarek z irytacją – była dopiero siódma rano, a dzień już zdążył się rozpaść na kawałki. W kuchni czekały dwie spakowane walizki, a na stole leżały bilety na pociąg do Gdańska. Liza jeszcze spała, jej włosy rozrzucone na poduszce jak złote nici. Miałem ją obudzić za pół godziny, zaparzyć kawę, pocałować w czoło i powiedzieć: „Jedziemy. Wreszcie tylko my.”
Ale wtedy zadzwonił telefon. Wiola. Moja młodsza siostra. Słychać było płacz dzieci w tle i jej zachrypnięty głos: „Wiktor… ja nie dam rady… mam gorączkę… możesz przyjść? Chociaż na kilka godzin? Nie mam do kogo…”
Zacisnąłem powieki. Przez chwilę miałem ochotę udawać, że nie słyszę. Ale przecież to Wiola. Zawsze była sama – mąż wyjechał do pracy w Niemczech, dzieci jeszcze małe, a rodzice daleko. Odkąd pamiętam, byłem tym, który ratował sytuację. Tylko że tym razem miałem być szczęśliwy. Tylko raz.
Wyszedłem na klatkę schodową starej pięciopiętrowej kamienicy na Pradze. Duszno, zapach gotowanej kapusty i dziecięcych butów. Schodziłem po schodach jak skazaniec, walizka została pod drzwiami. Liza wyszła za mną w piżamie, zaspana i rozczochrana.
– Wiktor, co się dzieje? – zapytała cicho.
– Muszę do Wioli. Jest chora… dzieci…
Patrzyła na mnie długo, jakby chciała coś powiedzieć, ale tylko skinęła głową. Widziałem w jej oczach rozczarowanie i coś jeszcze – może cień strachu, że znowu ją zostawię dla kogoś innego.
– Pojedziesz sama? – spytałem niepewnie.
– Nie jadę nigdzie sama – odpowiedziała twardo i zamknęła drzwi.
Zszedłem niżej, do mieszkania Wioli. Dzieci biegały po korytarzu w piżamach, a ona leżała na kanapie z termometrem pod pachą i łzami w oczach.
– Przepraszam… – wyszeptała.
– Daj spokój – mruknąłem i przytuliłem ją krótko. – Odpocznij. Ja się zajmę wszystkim.
Przez następne godziny byłem kucharzem, pielęgniarzem i klaunem. Gotowałem rosół, czytałem bajki, ścierałem rozlane mleko i próbowałem nie myśleć o Lizie i naszym niedoszłym wyjeździe. Telefon milczał. Każda minuta ciążyła mi coraz bardziej.
Około południa zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem sąsiadkę z dołu – panią Halinę. Miała może pięćdziesiąt lat, zawsze elegancka, z lekko ironicznym uśmiechem.
– Dzień dobry, Wiktorku – powiedziała słodko. – Słyszałam hałas… wszystko w porządku?
– Tak, dzieci trochę rozrabiają…
– A twoja narzeczona? Nie widziałam jej dziś rano…
Zacisnąłem usta.
– Wyjechała – skłamałem.
Pani Halina spojrzała na mnie uważnie.
– No cóż… jeśli będziesz potrzebował pomocy, daj znać. Sama wiem, jak to jest być samemu z dziećmi.
Zamknąłem drzwi i poczułem się jeszcze gorzej. Przez chwilę miałem ochotę zejść do niej na herbatę i po prostu pogadać – o wszystkim i o niczym. Ale przecież nie mogłem zostawić Wioli.
Po południu Wiola trochę się poprawiła. Dzieci zasnęły po bajce, a ja siedziałem przy oknie i patrzyłem na podwórko. Liza nie odbierała telefonu. W głowie miałem tysiąc myśli: czy zrobiłem dobrze? Czy zawsze będę musiał wybierać między sobą a rodziną?
Nagle usłyszałem ciche pukanie do drzwi. To była pani Halina z talerzem ciasta.
– Pomyślałam, że może się przyda – powiedziała cicho.
Usiedliśmy w kuchni przy herbacie. Opowiadała mi o swoim synu, który wyjechał do Anglii i nie dzwoni od miesięcy. O samotności w dużym mieszkaniu i o tym, jak czasem zazdrości ludziom hałasu za ścianą.
– Czasem myślę, że lepiej mieć kogoś do opieki niż być samemu – powiedziała nagle.
Patrzyłem na nią długo. Było w niej coś znajomego – ta sama tęsknota za bliskością, która bolała mnie od lat.
Wieczorem wróciłem do siebie. Liza siedziała na kanapie z walizką obok siebie.
– Spóźniłeś się – powiedziała bez emocji.
– Przepraszam…
– Zawsze przepraszasz. Ale nigdy nic się nie zmienia.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Usiadłem obok niej i przez chwilę milczeliśmy.
– Może powinniśmy… odpocząć od siebie? – zapytała cicho.
Zacisnąłem pięści. Chciałem krzyczeć, tłumaczyć się, prosić o jeszcze jedną szansę. Ale wiedziałem, że ma rację. Zawsze wybierałem innych zamiast nas.
W nocy długo nie mogłem zasnąć. Słyszałem przez ścianę śmiech dzieci Wioli i cichy płacz pani Haliny w mieszkaniu pod nami. Każdy z nas był samotny na swój sposób.
Rano obudził mnie sms od Wioli: „Dziękuję za wszystko. Kocham cię.”
Patrzyłem przez okno na szare podwórko i zastanawiałem się: czy można być szczęśliwym, jeśli ciągle rezygnuje się z własnych marzeń dla innych? Czy miłość zawsze musi oznaczać poświęcenie?
A może czasem trzeba pozwolić sobie na egoizm? Co wy byście zrobili na moim miejscu?