Miłość, pieniądze i rodzina: Kiedy rodzice mojego męża kochają tylko wtedy, gdy mamy za co żyć

— Znowu dzwonią? — zapytałam Piotra, widząc jak jego ręka drży, gdy odbiera telefon. Była sobota rano, ledwo zdążyliśmy zjeść śniadanie. Nasza córka, Zosia, bawiła się w swoim pokoju, a ja próbowałam cieszyć się chwilą spokoju. Ale spokój w naszym domu to rzadkość, odkąd jego rodzice zaczęli coraz częściej dzwonić.

— Tak, mama pyta, czy możemy pożyczyć im trochę pieniędzy na nową pralkę — Piotr spuścił wzrok. — Mówi, że stara się zepsuła i nie mają jak prać.

Poczułam znajome ukłucie w żołądku. To już trzeci raz w tym miesiącu. Ostatnio była lodówka, wcześniej samochód. Zawsze coś. I zawsze wtedy, gdy dowiadują się, że Piotr dostał premię albo że udało nam się trochę odłożyć.

— A pamiętasz, kiedy ostatni raz zaprosili nas na obiad? — zapytałam cicho. — Albo kiedy zadzwonili zapytać, jak się czujemy?

Piotr milczał. Wiedziałam, że to dla niego trudne. Kocha swoich rodziców. Chce być dobrym synem. Ale ja widzę więcej. Widzę, jak bardzo boli go to wykorzystywanie. Jak bardzo chce być doceniony nie tylko wtedy, gdy może im coś dać.

Pamiętam pierwszy raz, kiedy to zauważyłam. Byliśmy wtedy jeszcze narzeczeństwem. Jego mama była dla mnie miła tylko wtedy, gdy przynosiłam ciasto albo pomagałam przy sprzątaniu po rodzinnych imprezach. Gdy raz przyszłam z pustymi rękami — bo wracałam prosto z pracy i nie zdążyłam nic kupić — ledwo powiedziała mi „dzień dobry”.

Z czasem zaczęłam dostrzegać schematy. Kiedy Piotr miał pracę i dobrze zarabiał, rodzice dzwonili co tydzień. Zapraszali nas na kawę, pytali o Zosię. Gdy stracił pracę na kilka miesięcy — cisza. Ani jednego telefonu. Ani jednej wiadomości z pytaniem, czy czegoś nam nie potrzeba.

Najgorsze było Boże Narodzenie dwa lata temu. Piotr był wtedy bezrobotny, a ja pracowałam na pół etatu w bibliotece. Ledwo starczało nam na rachunki. Jego rodzice zaprosili całą rodzinę na Wigilię — oprócz nas. Dowiedzieliśmy się o tym przypadkiem od jego siostry.

— Może po prostu zapomnieli — próbował tłumaczyć Piotr, ale widziałam łzy w jego oczach.

Nie zapomnieli. Po prostu nie mieliśmy wtedy nic do zaoferowania.

Kiedy Piotr wrócił do pracy i zaczęło nam się lepiej powodzić, nagle wszystko się zmieniło. Telefon za telefonem: „Może przyjedziecie na kawę?”, „Zosia tak dawno nas nie widziała!”, „A może pojedziemy razem nad morze?” Oczywiście — zawsze z podtekstem: „Może byście coś przywieźli?”, „A może pomożecie nam z rachunkami za prąd?”

Próbowałam rozmawiać o tym z Piotrem wiele razy.

— Kochanie, oni cię wykorzystują — mówiłam cicho wieczorami, gdy Zosia już spała.

— To moi rodzice — odpowiadał zawsze. — Może nie są idealni, ale są rodziną.

Ale ile można dawać z siebie wszystko i dostawać w zamian tylko chłód i obojętność?

Ostatnio sytuacja stała się jeszcze bardziej napięta. Piotr dostał awans i podwyżkę. Cieszyliśmy się razem przez chwilę — zanim zadzwoniła jego mama z kolejną prośbą o pieniądze.

— Wiesz co powiedziała? — Piotr usiadł ciężko na kanapie po rozmowie telefonicznej. — Że skoro teraz zarabiam więcej, to moglibyśmy im oddać trochę tego szczęścia.

Oddać szczęście? Czy szczęście to coś, czym można się dzielić tylko wtedy, gdy jest się bogatym?

Zaczęłam czuć do nich żal. Nie tylko za siebie, ale przede wszystkim za Piotra i Zosię. Nasza córka coraz częściej pytała: „Dlaczego babcia i dziadek nie przychodzą do mnie wtedy, kiedy jestem chora? Dlaczego nie dzwonią na moje urodziny?”

Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć.

W końcu postanowiłam porozmawiać z teściową szczerze.

— Pani Anno — zaczęłam niepewnie podczas jednej z wizyt — czy pani naprawdę kocha swojego syna? Czy tylko wtedy, kiedy może pani coś od niego dostać?

Spojrzała na mnie zimno.

— Jak możesz tak mówić? Jesteśmy rodziną! Rodzina powinna sobie pomagać!

— Ale czy pomoc działa tylko w jedną stronę? — zapytałam cicho.

Od tamtej pory nasze relacje stały się jeszcze bardziej napięte. Piotr coraz częściej zamykał się w sobie. Przestał opowiadać mi o rozmowach z rodzicami. Zaczął unikać spotkań rodzinnych.

Czasem zastanawiam się, czy to wszystko jest warte tej ceny. Czy warto walczyć o relacje z ludźmi, którzy kochają cię tylko wtedy, gdy mają z tego korzyść?

Patrzę na Piotra i widzę w nim smutek i rozczarowanie. Widzę też w sobie gniew i bezsilność.

Czy naprawdę rodzina powinna być miejscem, gdzie czujemy się wykorzystywani? Czy miłość rodziców powinna zależeć od stanu konta ich dziecka?

Czasem myślę: może to ja jestem zbyt surowa? Może powinnam po prostu zaakceptować rzeczywistość?

Ale potem patrzę na Zosię i wiem jedno: nie chcę, żeby dorastała w przekonaniu, że miłość można kupić.

Czy ktoś z was też czuje czasem ten ból? Czy ktoś jeszcze zastanawia się, gdzie kończy się rodzina a zaczyna zwykłe wykorzystywanie?