Miłość, której nie chciałam – historia Łucji

— Czy widzisz, jak na ciebie patrzy? Z miłością i zachwytem — oznajmiła mama, poprawiając mi włosy przed lustrem. Jej głos był miękki, ale w oczach czaiła się niecierpliwość. — Każda kobieta marzyłaby o takim mężu.

Zacisnęłam dłonie na brzegu toaletki. W odbiciu widziałam siebie — bladą, z podkrążonymi oczami, z wymuszonym uśmiechem. Za mną stała mama, wyprostowana jak struna, z miną zwycięzcy. W pokoju obok słychać było śmiech mojej córki, Zosi. Miała rację — Marcin patrzył na mnie z miłością. Ale czy to wystarczało?

— Wiesz, jak on na ciebie patrzy? Z miłością i podziwem — powtórzyła Zosia, kiedy wieczorem układałam ją do snu. Przytuliła się do mnie mocno, jakby chciała mnie ochronić przed czymś złym. — Jesteś szczęściarą, mamo.

Nie odpowiedziałam. Przez chwilę patrzyłam w ciemność za oknem, gdzie światła samochodów odbijały się w kałużach na parkingu pod blokiem. Wtedy usłyszałam szum wody w łazience. Marcin wyszedł chwilę później, owinięty tylko ręcznikiem. Krople wody połyskiwały na jego umięśnionej klatce piersiowej. Nie mężczyzna, tylko marzenie — pomyślałam z goryczą. Przysiadł na skraju łóżka i sięgnął po mnie, by pocałować.

Odwróciłam głowę.

— Nie, bo… — zaczęłam, ale nie dokończyłam. W gardle ścisnęło mnie coś twardego jak kamień.

Marcin odsunął się powoli. Przez chwilę milczał, potem wstał i bez słowa poszedł do kuchni. Słyszałam, jak nalewa sobie wodę do szklanki, jak stuka talerzem o blat. Każdy dźwięk był jak wyrzut sumienia.

Wróciłam do łazienki i spojrzałam na siebie w lustrze. Kim jestem? Żoną idealnego mężczyzny, matką cudownej córki, córką kobiety, która całe życie poświęciła dla rodziny. Powinnam być szczęśliwa. Powinnam…

Ale nie byłam.

Wszystko zaczęło się kilka lat temu, kiedy poznałam Marcina na weselu kuzynki. Był wtedy duszą towarzystwa — przystojny, pewny siebie, zabawny. Mama od razu go polubiła. „To chłopak z dobrego domu” — powtarzała wszystkim sąsiadkom na klatce schodowej. Ja byłam wtedy świeżo po rozstaniu z Pawłem, moją pierwszą miłością, która skończyła się gorzkim rozczarowaniem i łzami w poduszkę.

Marcin był inny niż Paweł — stabilny, przewidywalny, czuły. Oświadczył mi się po pół roku znajomości, a ja powiedziałam „tak”, bo wszyscy tego oczekiwali. Mama płakała ze wzruszenia na naszym ślubie w kościele św. Anny w Warszawie. Tata był dumny jak paw. Zosia urodziła się rok później.

Przez pierwsze lata wszystko wydawało się idealne. Marcin pracował jako informatyk w dużej firmie na Mokotowie, ja zajmowałam się domem i Zosią. Mieliśmy kredyt na mieszkanie w nowym bloku na Ursynowie, wakacje nad Bałtykiem i niedzielne obiady u teściów.

Ale z czasem coś zaczęło we mnie pękać.

Zazdrościłam koleżankom z pracy ich wolności i pasji. Ja rzuciłam pracę po urodzeniu Zosi — „bo tak będzie lepiej dla dziecka” — powtarzała mama. Marcin nigdy nie protestował; wręcz przeciwnie, był dumny z mojej „poświęcenia” dla rodziny.

Wieczorami leżałam obok niego w łóżku i czułam się coraz bardziej samotna. Rozmawialiśmy głównie o rachunkach, zakupach i planach na weekendy u rodziców. Seks stał się obowiązkiem, a nie przyjemnością. Marcin nie zauważał mojej frustracji — albo nie chciał jej widzieć.

Pewnego dnia spotkałam Pawła przypadkiem w kawiarni na Nowym Świecie. Był starszy, trochę posiwiały, ale w jego oczach nadal tliła się iskra buntu. Rozmawialiśmy przez godzinę o wszystkim i o niczym — o książkach, filmach, podróżach. Przypomniałam sobie siebie sprzed lat — dziewczynę z marzeniami o wielkim świecie.

Po tym spotkaniu wróciłam do domu roztrzęsiona. Marcin czekał na mnie z kolacją i pytaniem: „Gdzie byłaś tak długo?” Skłamałam bez mrugnięcia okiem.

Od tamtej pory coraz częściej myślałam o tym, co by było gdyby…

Mama zauważyła moją zmianę nastroju.
— Co się z tobą dzieje? Masz wszystko: męża, dziecko, mieszkanie…
— Mamo, czy ty naprawdę byłaś szczęśliwa z tatą? — zapytałam pewnego wieczoru.
Spojrzała na mnie zdziwiona.
— Szczęście to luksus. Ważne jest bezpieczeństwo i rodzina.

Te słowa dźwięczały mi w głowie przez kolejne tygodnie.

Zosia zaczęła mieć problemy w szkole — była zamknięta w sobie, nie chciała rozmawiać z rówieśnikami. Wychowawczyni zasugerowała wizytę u psychologa dziecięcego.
— Może za dużo od niej wymagam? — spytałam Marcina.
— Przesadzasz — odpowiedział krótko i wrócił do laptopa.

Czułam się coraz bardziej niewidzialna.

W końcu zebrałam się na odwagę i powiedziałam Marcinowi prawdę:
— Nie jestem szczęśliwa. Nie wiem już nawet, kim jestem.
Patrzył na mnie długo w milczeniu.
— Myślałem, że wszystko jest dobrze…
— Bo nigdy nie pytałeś.

Tego wieczoru długo płakałam w łazience. Mama zadzwoniła rano:
— Co ty wyprawiasz? Chcesz rozwalić rodzinę przez swoje fanaberie?
Nie odpowiedziałam jej nic.

Dziś siedzę przy oknie i patrzę na bawiącą się Zosię na placu zabaw pod blokiem. Marcin wyjechał służbowo do Krakowa; mama przestała się odzywać po naszej ostatniej kłótni.

Czuję ulgę i strach jednocześnie.

Czy mam prawo szukać własnego szczęścia? Czy jestem egoistką?
A może czasem trzeba wszystko stracić, żeby odnaleźć siebie?

Czy wy też kiedyś baliście się powiedzieć prawdę najbliższym?