Milion złotych, łzy i rozbite rodziny: Historia Zbigniewa z Piotrkowa
– Tato, nie możesz być taki naiwny! – krzyczała moja córka Marta, trzaskając drzwiami kuchni. Stałem przy zlewie, myjąc szklankę po herbacie, a w głowie miałem tylko jedno: czy naprawdę wszystko musi się tak komplikować przez te pieniądze?
Mam na imię Zbigniew Majewski. Przez trzydzieści lat prowadziłem mały sklep spożywczy na osiedlu w Piotrkowie Trybunalskim. Zawsze powtarzałem sobie, że to nie jest praca marzeń, ale daje mi kontakt z ludźmi i poczucie sensu. Klienci przychodzili nie tylko po chleb czy mleko – czasem po prostu po rozmowę. Byłem dla nich „panem Zbyszkiem”, który zawsze miał czas na żart albo dobre słowo.
Wszystko zmieniło się pewnego czerwcowego popołudnia. Do sklepu wszedł pan Andrzej, emerytowany kolejarz, który zawsze kupował ten sam los na loterię. Tego dnia poprosił o dwa. Uśmiechnąłem się do niego i rzuciłem: „Może dziś szczęście się do pana uśmiechnie!” Nie wiedziałem wtedy, że to właśnie ja sprzedam los, który wygra rekordowe trzy miliardy złotych. Kilka dni później zadzwonił do mnie przedstawiciel Totalizatora Sportowego. Głos drżał mi w słuchawce, gdy usłyszałem: „Panie Zbigniewie, pański sklep sprzedał zwycięski los. Zgodnie z regulaminem otrzymuje pan premię – półtora miliona złotych.”
Przez pierwsze godziny nie wierzyłem. Myślałem, że to żart. Ale potem przyszły kamery, wywiady, gratulacje od sąsiadów i klientów. Wszyscy mówili: „Pan Zbyszek zasłużył!”
Niestety, bardzo szybko okazało się, że fortuna nie zawsze przynosi szczęście. Moja żona Barbara była w szoku. – Zbyszek, co teraz zrobimy? – pytała cicho wieczorem, gdy dzieci już spały. – Przecież my nigdy nie mieliśmy takich pieniędzy.
Mamy czwórkę dzieci i dwanaścioro wnuków. Zawsze staraliśmy się pomagać im jak mogliśmy – trochę pieniędzy na studia dla wnuczki Kasi, wsparcie dla syna Piotra, który stracił pracę w pandemii. Ale teraz… Teraz każdy miał swoje oczekiwania.
Pierwsza przyszła Marta. – Tato, musisz pomóc mi spłacić kredyt za mieszkanie! Przecież wiesz, jak ciężko jest samotnej matce! – mówiła z wyrzutem. Syn Piotr zadzwonił tego samego dnia: – Tato, może w końcu otworzę ten warsztat samochodowy? Potrzebuję tylko sto tysięcy na start…
Barbara zaczęła się zamykać w sobie. – Wszyscy chcą tylko pieniędzy – szepnęła któregoś wieczoru. – A co z nami? Może pojedziemy gdzieś razem? Może w końcu odpoczniemy?
Próbowałem być sprawiedliwy. Chciałem podzielić premię między dzieci i trochę przeznaczyć na remont sklepu oraz wsparcie dla lokalnej szkoły. Ale im więcej rozmawiałem z rodziną, tym bardziej czułem się jak sędzia na rozprawie rozwodowej.
Któregoś dnia do sklepu przyszła sąsiadka pani Jadwiga. – Panie Zbyszku, słyszałam, że pan wygrał! Może by pan wsparł naszą parafię? Dach przecieka…
Wtedy poczułem pierwszy raz prawdziwy ciężar tych pieniędzy. Każdy czegoś chciał. Każdy miał swoje potrzeby i swoje żale.
Najgorsze przyszło tydzień później. Dzieci pokłóciły się między sobą o podział pieniędzy. Marta przestała rozmawiać z Piotrem. Młodsza córka Ania napisała mi długiego maila z pretensjami, że zawsze faworyzowałem Martę.
W domu zrobiło się cicho i zimno. Barbara płakała nocami.
Pewnego wieczoru usiadłem sam przy kuchennym stole. Przed sobą miałem kartkę papieru i długopis. Chciałem napisać testament – tak na wszelki wypadek. Ale ręka mi drżała.
Nagle zadzwonił telefon. To była Kasia, moja najstarsza wnuczka.
– Dziadku… Nie przejmuj się tym wszystkim. Kochamy cię za to, kim jesteś, a nie za pieniądze.
Te słowa sprawiły, że łzy napłynęły mi do oczu.
Następnego dnia zamknąłem sklep wcześniej niż zwykle i poszedłem na spacer po osiedlu. Patrzyłem na ludzi – tych samych, których widywałem codziennie przez trzydzieści lat. Pomyślałem wtedy: czy naprawdę pieniądze są warte tego wszystkiego? Czy nie lepiej było żyć skromnie, ale spokojnie?
Ostatecznie zdecydowałem się przekazać część pieniędzy na lokalną szkołę i dom dziecka. Resztę podzieliłem równo między dzieci – bez faworyzowania nikogo.
Rodzina powoli zaczęła się godzić, choć rany pozostały.
Dziś siedzę przy oknie mojego mieszkania i patrzę na zachód słońca nad Piotrkowem. Wciąż prowadzę sklepik – choć już rzadziej za ladą stoję sam.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę warto marzyć o wielkich pieniądzach? Czy szczęście da się kupić za miliony? A może najważniejsze jest to, co mamy tuż obok – rodzina, przyjaciele i zwykłe rozmowy przy herbacie?
Co wy byście zrobili na moim miejscu?