Miesiąc na wyprowadzkę: Decyzja mojej teściowej
— Masz miesiąc, żeby się wyprowadzić, Marto! — głos pani Haliny odbił się echem od ścian kuchni, a jej ręka z nożem zawisła w powietrzu. Stałam przy zlewie, z mokrymi dłońmi i sercem podchodzącym do gardła. Nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie usłyszałam.
— Ale… dlaczego? Co zrobiłam? — zapytałam cicho, czując jak łzy napływają mi do oczu. Adam, mój mąż, był jeszcze w pracy. Nie miał pojęcia, co się dzieje.
To nie była nasza pierwsza sprzeczka, ale nigdy nie było aż tak źle. Kiedy dwa lata temu wprowadziliśmy się do mieszkania pani Haliny na warszawskiej Pradze, przyjęła mnie z otwartymi ramionami. „Zawsze będziesz tu mile widziana” — powtarzała. Uwierzyłam jej. Teraz te słowa brzmiały jak gorzki żart.
Pani Halina odłożyła nóż na deskę i spojrzała na mnie twardo:
— To nic osobistego, Marto. Ale to jest mój dom i nie mogę już dłużej go dzielić. Rozmawiałam już z Adamem. Macie miesiąc na znalezienie czegoś dla siebie.
Poczułam, jak grunt usuwa mi się spod nóg. Jak mam to powiedzieć Adamowi? Zawsze powtarzał, że jego mama jest trudna, ale dobra. Starałam się ją szanować, pomagałam w rachunkach i zakupach. Dlaczego teraz to wszystko?
Tego wieczoru czekałam na Adama w salonie, z czerwonymi od płaczu oczami. Gdy tylko przekroczył próg, wyrzuciłam z siebie wszystko:
— Twoja mama chce, żebyśmy się wyprowadzili. Dała nam miesiąc.
Adam zamarł.
— Co? Dlaczego? Co się stało?
— Sama nie wiem… Powiedziała tylko, że nie może już dłużej dzielić mieszkania.
Adam natychmiast poszedł do niej. Słyszałam ich podniesione głosy przez zamknięte drzwi:
— Mamo, nie możesz tak! — krzyczał.
— To mój dom! — odpowiedziała stanowczo. — Jesteście dorośli, znajdźcie coś swojego.
Tej nocy prawie nie spaliśmy. Adam był wściekły i zagubiony. Ja czułam żal i bezsilność. Dlaczego robiła nam to właśnie teraz, gdy dopiero zaczynaliśmy odkładać na własne mieszkanie?
Kolejne dni były koszmarem. Pani Halina przestała się do mnie odzywać. Jeśli spotykałyśmy się w kuchni czy łazience, ledwo rzucała mi spojrzenie. Starałam się być cicho, nie przeszkadzać jej bardziej niż to konieczne. Adam próbował jeszcze kilka razy z nią rozmawiać, ale była nieugięta.
Pewnego popołudnia, myjąc naczynia, usłyszałam jej szept przez uchylone drzwi:
— Tak, już im powiedziałam… Nie dam rady dłużej… Nie chcę stracić Adama…
Zrobiło mi się niedobrze. Czy o to chodziło? Bała się stracić syna? A może było coś jeszcze?
Wieczorem zebrałam się na odwagę i zapukałam do jej pokoju.
— Pani Halino… Czy możemy porozmawiać?
Westchnęła ciężko i wpuściła mnie do środka. W pokoju pachniało lawendą i starością. Na ścianie wisiały zdjęcia Adama z dzieciństwa, obejmującego swojego ojca — pana Zbigniewa, który zmarł kilka lat temu.
— Dlaczego chce nas pani wyrzucić? — zapytałam cicho. — Jeśli coś zrobiłam źle…
Spojrzała na mnie zmęczonym wzrokiem.
— To nie twoja wina, Marto. Po prostu… odkąd jesteście razem, czuję, że tracę Adama. Kiedyś był tylko mój… Teraz prawie ze mną nie rozmawia, niczego mi nie opowiada… A ja… ja mam tylko ten dom i jego.
Zamilkłam. Po raz pierwszy zobaczyłam jej samotność i strach. Ale czułam też gniew: dlaczego to ja mam za to płacić?
— Nigdy nie chciałam go pani odebrać — powiedziałam cicho. — Ale też potrzebujemy własnego miejsca…
Skinęła głową bez słowa.
Czas płynął powoli i ciężko. Zaczęliśmy szukać tanich mieszkań w Warszawie, ale wszystko było albo za drogie, albo w kiepskiej okolicy. Adam pracował jako informatyk w małej firmie; ja dorabiałam korepetycjami z matematyki dla dzieci sąsiadów. Ledwo starczało nam na życie.
Pewnego deszczowego popołudnia Adam wybuchł:
— To chore! Moja własna matka wyrzuca nas na bruk!
Przytuliłam go mocno.
— Damy radę… razem.
Ale każdego dnia było coraz trudniej zachować optymizm. Znajomi mówili: „W Polsce to normalne, że młodzi mieszkają z rodzicami”. Ale nikt nie mówił o bólu bycia niechcianym we własnym domu.
Którejś nocy usłyszałam płacz pani Haliny za ścianą. Wahałam się chwilę, ale w końcu zapukałam delikatnie.
— Wszystko w porządku?
Pokręciła głową.
— Nie chcę być sama… Ale nie chcę też was stracić…
Usiadłam obok niej na łóżku.
— Może spróbujmy ustalić jakieś zasady? Możemy dokładać się do rachunków, spróbować znaleźć kompromis…
Westchnęła ciężko.
— Nie wiem, czy potrafię… Czuję się stara i zmęczona…
Ostatni tydzień był najgorszy. Pakowaliśmy rzeczy do kartonów po bananach przyniesionych ze sklepu obok. Każdy przedmiot był wspomnieniem: kubek po kawie o poranku; obrus haftowany przez panią Halinę; zdjęcia ze ślubu przyczepione magnesem do lodówki.
W dzień wyprowadzki lało jak z cebra. Pani Halina objęła nas bez słowa przed zamknięciem drzwi. Czułam, że coś pęka na zawsze.
Przenieśliśmy się do maleńkiego pokoiku na Targówku. Ściany były cienkie jak papier, a dach przeciekał przy każdym deszczu. Ale to było nasze miejsce. Z Adamem kłóciliśmy się częściej — stres, pieniądze, zmęczenie — ale też nauczyliśmy się wspierać jak nigdy wcześniej.
Czasem dzwoniliśmy do pani Haliny zapytać o zdrowie. Najpierw nie odbierała; potem odpowiadała półsłówkami; powoli zaczęliśmy rozmawiać jak dawniej, choć już nic nie było takie samo.
Minęło pół roku od tamtego dnia. Często zastanawiam się, czy dobrze zrobiliśmy wyprowadzając się tak szybko; czy powinniśmy bardziej walczyć o kompromis albo lepiej zrozumieć samotność pani Haliny. Ale wiem też, że musieliśmy dorosnąć na własnych warunkach.
Czy naprawdę można poświęcić własne szczęście dla lęków i samotności bliskich? Ile rodzin rozpada się przez dumę albo brak umiejętności proszenia o pomoc? Co wy byście zrobili na moim miejscu?