Między ścianami ciszy i krzyku: Życie pod jednym dachem z teściami
— Znowu nie zamknęłaś drzwi do łazienki! — głos teściowej przeszył ciszę poranka jak nóż. Stałam przy umywalce, zębami zaciskając szczoteczkę, próbując nie wybuchnąć. To był już trzeci raz w tym tygodniu, kiedy słyszałam tę samą uwagę. — Przepraszam, zapomniałam — odpowiedziałam cicho, choć w środku wrzałam.
Mieszkam z teściami od trzech lat. Ich dom pod Warszawą miał być dla nas szansą na start — tak mówił mój mąż, Tomek. „Zaoszczędzimy na własne mieszkanie, będzie łatwiej z dzieckiem” — przekonywał. Wtedy jeszcze wierzyłam, że to tylko przejściowe. Że jakoś się dogadamy. Ale z każdym miesiącem czułam, jakby ściany tego domu coraz bardziej się zwężały, a powietrze gęstniało od niedopowiedzianych pretensji.
Teściowa, pani Halina, zawsze była kobietą zasad. W jej domu wszystko miało swoje miejsce i czas: śniadanie o siódmej, obiad o trzynastej, kolacja punkt osiemnasta. Nawet rozmowy miały swój rytm — najczęściej o tym, co robię źle. — Znowu zostawiłaś kubek na stole? — pytała z wyrzutem, patrząc na mnie spod ściągniętych brwi. — U nas się tak nie robi.
Teść, pan Zbigniew, był bardziej wycofany, ale jego milczenie potrafiło być gorsze niż słowa żony. Czasem tylko rzucał krótkie spojrzenie, kiedy wracałam później z pracy albo kiedy śmiałam się za głośno podczas rozmowy telefonicznej z przyjaciółką. Czułam się jak intruz we własnym domu.
Tomek próbował być mediatorem. — Kochanie, mama nie chce źle. Po prostu jest przyzwyczajona do swojego porządku — tłumaczył wieczorami, kiedy leżeliśmy w naszym małym pokoju na poddaszu. Ale ja miałam już dość tłumaczenia się z każdego kroku.
Najgorzej było w weekendy. Wtedy dom zamieniał się w pole bitwy o drobiazgi: kto pierwszy wejdzie do łazienki, kto zrobi zakupy, kto posprząta kuchnię po obiedzie. Każda decyzja była negocjacją, a każda moja propozycja spotykała się z chłodnym dystansem lub otwartą krytyką.
— Może byśmy dziś zamówili pizzę? — zaproponowałam pewnego sobotniego wieczoru, mając nadzieję na chwilę luzu.
— Pizza? W sobotę? — Halina spojrzała na mnie jak na dziecko, które nie zna podstawowych zasad życia. — U nas w sobotę zawsze jest rosół i schabowy.
Czułam się coraz bardziej niewidzialna. Moje pomysły nie miały znaczenia, moje potrzeby były ignorowane. Nawet kiedy urodził się nasz synek, Staś, nie było łatwiej. Teściowa przejęła opiekę nad wnukiem jak generał dowodzący armią: — Nie noś go tak! Nie karm o tej porze! Dziecko powinno spać w swoim łóżeczku!
Pewnego wieczoru usiadłam na schodach prowadzących na poddasze i rozpłakałam się po cichu. Tomek znalazł mnie tam po godzinie.
— Nie dam już rady — wyszeptałam przez łzy. — Czuję się tu jak cień samej siebie.
Przytulił mnie mocno, ale wiedziałam, że on też jest rozdarty między mną a rodzicami. — Jeszcze trochę, kochanie. Jeszcze tylko trochę i uzbieramy na wkład własny…
Ale ile to jest „trochę”? Miesiąc? Rok? Kolejne trzy lata?
Z czasem zaczęłam unikać wspólnych posiłków. Jadłam w naszym pokoju albo wychodziłam na spacer z Stasiem pod pretekstem świeżego powietrza. Przestałam zapraszać znajomych — nie chciałam tłumaczyć się z obecności teściów w każdym kącie naszego życia.
Najbardziej bolało mnie to, że zaczęłam tracić kontakt z samą sobą. Kiedyś byłam otwarta, spontaniczna, lubiłam śmiać się głośno i rozmawiać godzinami przez telefon. Teraz łapałam się na tym, że mówię ciszej, chodzę ostrożniej i nawet śmieję się półgębkiem, żeby nikogo nie urazić.
Pewnego dnia usłyszałam rozmowę teściowej z sąsiadką przez otwarte okno kuchni:
— Wie pani, młodzi teraz tacy delikatni… Wszystko im przeszkadza. Kiedyś to się żyło razem i nikt nie narzekał.
Poczułam ukłucie w sercu. Czy naprawdę jestem niewdzięczna? Czy może po prostu mam prawo do własnych granic?
W końcu przyszedł dzień, kiedy wybuchłam.
— Dość! — krzyknęłam podczas kolejnej kłótni o sposób karmienia Stasia. — To moje dziecko! Mam prawo decydować!
Halina spojrzała na mnie zaskoczona i przez chwilę w jej oczach zobaczyłam coś na kształt szacunku… albo przynajmniej zdziwienia.
Tego wieczoru długo rozmawiałam z Tomkiem.
— Musimy coś zmienić — powiedziałam stanowczo. — Albo wyprowadzimy się szybciej, albo ja zwariuję.
Nie wiem jeszcze, jak to wszystko się potoczy. Może znajdziemy mieszkanie na wynajem i zaczniemy od nowa? Może uda nam się ustalić jasne zasady współżycia pod jednym dachem?
Czasem patrzę na siebie w lustrze i pytam: czy jeszcze jestem tą samą osobą? Czy można odnaleźć szczęście tam, gdzie codzienność zamienia się w pole bitwy?
A może szczęście to właśnie umiejętność stawiania granic i walka o siebie… nawet jeśli trzeba zacząć od krzyku?