Między matką a żoną: Historia o wyborach, których nie da się uniknąć

– Piotr, ile jeszcze mam to znosić? – mój głos drżał, choć próbowałam brzmieć spokojnie. Stałam w kuchni, ściskając w dłoni kubek z zimną już herbatą. Za drzwiami słyszałam cichy szelest kapci pani Heleny, jego matki. Wiedziałam, że podsłuchuje. Zawsze podsłuchiwała.

Piotr spojrzał na mnie z wyrzutem, jakby to ja byłam winna całemu zamieszaniu. – Marta, przecież wiesz, że mama nie poradzi sobie sama. Po śmierci taty została tylko ona… Nie mogę jej zostawić.

– Ale my też jesteśmy rodziną! – wybuchłam. – Ile razy mam ci powtarzać, że nie czuję się tu jak u siebie? Że nie mogę nawet spokojnie usiąść w salonie, bo twoja mama patrzy na mnie jak na intruza?

Piotr westchnął ciężko i spuścił wzrok. W tej chwili poczułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek. Przez okno widziałam sąsiadkę wyprowadzającą psa. Zazdrościłam jej tej zwyczajności.

Od pięciu lat mieszkaliśmy w domu pani Heleny na obrzeżach Krakowa. Kiedy się pobieraliśmy, Piotr obiecał, że to tylko na chwilę – że pomożemy jego mamie po śmierci ojca, a potem zaczniemy własne życie. Minęło pięć lat. Każdy dzień był walką o odrobinę prywatności.

Pani Helena była kobietą o stalowych oczach i głosie ostrym jak brzytwa. Zawsze wiedziała lepiej: jak gotować rosół, jak prać koszule Piotra, jak wychowywać dzieci – choć dzieci nie mieliśmy i coraz częściej myślałam, że nigdy nie będziemy mieć.

– Marta, nie przesadzaj – Piotr próbował mnie uspokoić. – Mama jest już starsza, czasem coś powie… Ale przecież cię lubi.

Zaśmiałam się gorzko. – Lubi mnie? To dlaczego codziennie przypomina mi, że nie umiem gotować? Że powinnam częściej sprzątać? Że jej syn zasłużył na lepszą żonę?

Piotr milczał. Wiedziałam, że nie powie nic więcej. Zawsze wybierał milczenie zamiast konfrontacji. A ja coraz częściej wybierałam łzy zamiast rozmowy.

Wieczorem leżałam w łóżku i słuchałam cichych kroków za ścianą. Pani Helena chodziła po domu do późna, sprawdzając zamki w drzwiach i oknach. Czułam się jak intruz we własnym życiu.

Pewnej nocy nie wytrzymałam. Wstałam i zeszłam do kuchni po wodę. Pani Helena siedziała przy stole z filiżanką herbaty.

– Nie możesz spać? – zapytała chłodno.

– Nie bardzo – odpowiedziałam cicho.

Patrzyła na mnie długo, jakby chciała mnie prześwietlić wzrokiem. – Wiesz, Marta… Piotr zawsze był dobrym synem. Zawsze dbał o rodzinę.

– Ja też chcę mieć rodzinę – powiedziałam odważniej niż zwykle.

Uśmiechnęła się krzywo. – Rodzina to dom. A dom to ja.

Wróciłam do łóżka z ciężarem w sercu. Czy naprawdę nie zasługiwałam na własny dom?

Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z Piotrem jeszcze raz. Czekałam na niego po pracy z obiadem gotowym na stole.

– Musimy coś zmienić – zaczęłam stanowczo. – Albo się wyprowadzimy, albo… ja odejdę.

Piotr spojrzał na mnie przerażony. – Marta, proszę cię… Nie rób tego.

– Nie mogę tak żyć! – łzy napłynęły mi do oczu. – Każdego dnia czuję się tu mniej ważna niż twoja mama. Nie mam swojego miejsca, swojego życia… Nie chcę takiej przyszłości.

Piotr usiadł ciężko na krześle i ukrył twarz w dłoniach. Przez chwilę milczeliśmy oboje.

– Może mama mogłaby zamieszkać u twojej siostry? – zaproponowałam ostrożnie.

– Wiesz dobrze, że Ania ma swoje życie… Poza tym mama nigdy by się na to nie zgodziła.

– A ja mam się zgadzać na wszystko? – zapytałam z goryczą.

Tego wieczoru długo rozmawialiśmy. Piotr obiecywał zmiany, ale wiedziałam już, że to tylko słowa. Następnego dnia rano pani Helena znów skomentowała mój sposób parzenia kawy i znów poczułam się niewidzialna.

Minęły tygodnie. Coraz częściej wracałam późno z pracy, byle tylko spędzić mniej czasu w tym domu. Zaczęłam spotykać się z koleżankami po godzinach, szukać pretekstów do wyjścia. Piotr zauważył zmianę.

– Co się z tobą dzieje? – zapytał pewnego wieczoru.

– Nic – skłamałam.

Ale w środku czułam się jak pusta skorupa.

W końcu nadszedł dzień, kiedy spakowałam walizkę. Piotr wrócił do domu i znalazł mnie w przedpokoju.

– Marta… co ty robisz?

– Odchodzę – powiedziałam cicho. – Nie mogę już dłużej walczyć o twoją uwagę z twoją matką. Potrzebuję własnego życia.

Patrzył na mnie bezradnie, jakby nagle zrozumiał wszystko to, czego nie chciał widzieć przez lata.

– Kocham cię – wyszeptał.

– Ja też cię kocham… Ale czasem miłość to za mało.

Wyszłam z domu ze łzami w oczach i ciężarem w sercu. Przez całą drogę do mieszkania koleżanki zastanawiałam się, czy zrobiłam dobrze. Czy powinnam była walczyć dłużej? Czy egoizm jest wtedy zły, kiedy chodzi o własne szczęście?

Dziś patrzę na swoje życie z dystansem i pytam siebie: czy można być szczęśliwym, jeśli ciągle rezygnuje się z siebie dla innych? Czy lojalność wobec rodziny powinna oznaczać rezygnację z własnych marzeń? Może czasem trzeba odejść, żeby naprawdę zacząć żyć?