Między czterema ścianami: Historia Staszka Andrzejewskiego
– Staszek, znowu wracasz po ciemku? – głos ojca rozbrzmiał w kuchni, kiedy przekręcałem klucz w zamku. Zatrzymałem się na chwilę w przedpokoju, czując ciężar dnia na ramionach. W pracy gratulacje jeszcze nie ucichły, a ja już wiedziałem, że tutaj czeka mnie zupełnie inna rzeczywistość.
Ojciec siedział przy stole, w starej flanelowej koszuli, z kubkiem zimnej herbaty. W telewizorze leciały wiadomości, ale nie zwracał na nie uwagi. Jego wzrok był utkwiony gdzieś poza mną, jakby szukał odpowiedzi na pytania, których nigdy nie zadał.
– Przepraszam, tato. Miałem dziś ważne spotkanie – odpowiedziałem cicho, zdejmując płaszcz. Czułem się winny. Zawsze czułem się winny, odkąd mama odeszła dwa lata temu. Od tamtej pory mieszkaliśmy razem – ja i on – w naszym trzypokojowym mieszkaniu na Jeżycach. Każdy dzień był powtarzalny jak refren starej piosenki: praca, dom, milczenie.
Ojciec nie był kiedyś taki. Pamiętam go z dzieciństwa – głośnego, żartującego, zawsze z pomysłem na wycieczkę czy wspólne lepienie pierogów. Teraz coraz częściej zamykał się w sobie, a ja nie potrafiłem do niego dotrzeć. Czasem miałem wrażenie, że jestem dla niego tylko cieniem syna, który powinien być bliżej, bardziej obecny.
– Zrobiłem ci zupę – powiedział nagle. – Wiem, że lubisz pomidorową.
Uśmiechnąłem się słabo. – Dzięki, tato. Naprawdę doceniam.
Usiedliśmy razem przy stole. Łyżka zupy była gorąca i pachniała domem. Przez chwilę poczułem się jak dawniej, zanim wszystko się rozpadło.
– Jak tam w pracy? – zapytał ojciec po dłuższej chwili ciszy.
Zawahałem się. Chciałem mu powiedzieć o awansie, o tym, jak bardzo się cieszę i jak bardzo się boję. Ale wiedziałem też, że dla niego to wszystko jest odległe – świat korporacji był dla niego niezrozumiały.
– Dobrze – odpowiedziałem wymijająco. – Dużo nowych obowiązków.
Ojciec skinął głową i wrócił do swojego milczenia. Wiedziałem, że chciałby usłyszeć coś więcej, ale nie umiałem znaleźć słów.
Wieczorem długo nie mogłem zasnąć. Leżałem na łóżku i patrzyłem w sufit. Myśli krążyły wokół pracy i domu. Z jednej strony czułem dumę z awansu – tyle lat ciężkiej pracy w końcu zostało docenione. Z drugiej strony coraz częściej łapałem się na tym, że marzę o własnym mieszkaniu, o życiu bez ciągłego poczucia winy i odpowiedzialności za ojca.
Następnego dnia w pracy koleżanka z biura, Marta, zapytała mnie podczas przerwy na kawę:
– Staszek, świętujesz jakoś ten awans? Może wyjdziesz z nami na piwo?
Uśmiechnąłem się smutno. – Może innym razem. Muszę wracać do domu.
Marta spojrzała na mnie uważnie. – Wszystko w porządku?
Wzruszyłem ramionami. – Ojciec jest sam odkąd mama zmarła. Nie chcę go zostawiać samego na długo.
– Ale przecież masz też swoje życie – powiedziała cicho Marta. – Nie możesz wiecznie być tylko opiekunem.
Te słowa utkwiły mi w głowie na resztę dnia. Czy naprawdę miałem prawo myśleć o sobie? Czy mogłem zostawić ojca samego?
Wieczorem wróciłem do domu wcześniej niż zwykle. Ojciec siedział przy stole i przeglądał stare zdjęcia. Usiadłem obok niego.
– Pamiętasz ten wyjazd nad morze? – zapytał nagle, pokazując mi zdjęcie sprzed lat.
Uśmiechnąłem się szeroko. – Jasne! To wtedy zgubiłeś klucze do samochodu i musieliśmy wracać pociągiem.
Ojciec zaśmiał się cicho. Po raz pierwszy od dawna zobaczyłem w jego oczach błysk dawnego życia.
– Staszek… – zaczął niepewnie. – Wiem, że masz swoje sprawy. Nie musisz się mną tak przejmować.
Zaskoczył mnie tym wyznaniem. Przez chwilę milczałem.
– Tato… Ja chcę tu być. Ale czasem czuję się… uwięziony. Boję się zostawić cię samego.
Ojciec spojrzał na mnie poważnie.
– Synu… Ja też się boję być sam. Ale jeszcze bardziej boję się tego, że przez mnie przegapisz swoje życie.
Te słowa rozbiły we mnie coś twardego i zimnego. Poczułem łzy pod powiekami.
– Może spróbujemy… znaleźć jakiś kompromis? – zaproponowałem cicho.
Ojciec skinął głową i uśmiechnął się smutno.
Od tamtej rozmowy zaczęliśmy powoli zmieniać nasze życie. Zacząłem wychodzić częściej ze znajomymi, a ojciec zapisał się do klubu seniora na osiedlu. Nie było łatwo – czasem wracały stare lęki i poczucie winy. Ale nauczyliśmy się rozmawiać ze sobą szczerze i dawać sobie przestrzeń.
Czasami zastanawiam się, ile jeszcze będziemy razem pod jednym dachem i czy kiedyś odważę się pójść własną drogą całkowicie. Czy można być dobrym synem i jednocześnie nie zatracić siebie? Może każdy z nas musi znaleźć własną odpowiedź na to pytanie.