Między ciszą a krzykiem: List matki na siedemdziesiąte urodziny
– Nie dzwoń więcej, mamo. Tak będzie lepiej dla wszystkich.
Te słowa Marka, mojego jedynego syna, rozbrzmiewają mi w głowie jak echo, które nie chce ucichnąć. Siedzę przy kuchennym stole, patrząc na zegar, który odlicza czas do moich siedemdziesiątych urodzin. Zawsze myślałam, że ten dzień spędzę wśród bliskich, z gwarem rozmów i śmiechem wnuków. Tymczasem w mieszkaniu panuje cisza tak gęsta, że aż boli.
Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może wtedy, gdy Marek poznał Magdę? Była inna niż dziewczyny, które wcześniej przyprowadzał do domu. Cicha, zamknięta w sobie, z wiecznie zaciśniętymi ustami. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie – podała mi rękę, ale nie spojrzała w oczy. „Dzień dobry” – powiedziała cicho. Poczułam wtedy niepokój, ale nie chciałam oceniać. Przecież najważniejsze było szczęście Marka.
Z czasem jednak zaczęłam zauważać, że Marek coraz rzadziej dzwoni. Najpierw tłumaczył się pracą, potem chorobą dzieci. W końcu przestał odbierać telefony. Pisałam SMS-y – krótkie, żeby nie przeszkadzać: „Jak się czujesz?”, „Czy dzieci zdrowe?”. Odpowiedzi były lakoniczne: „Wszystko ok” albo „Zajęty jestem”.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i pojechałam do nich bez zapowiedzi. Drzwi otworzyła Magda. Spojrzała na mnie chłodno.
– Marek jest zajęty – powiedziała sztywno. – Lepiej było zadzwonić.
– Próbowałam – odpowiedziałam cicho.
– On nie ma teraz czasu na rodzinne wizyty.
Wróciłam do domu z poczuciem winy i wstydu. Może rzeczywiście przesadziłam? Może powinnam dać im więcej przestrzeni? Ale przecież jestem jego matką! Czy to tak wiele – usłyszeć czasem głos syna?
Od tamtej pory minęły miesiące. Każdy dzień zaczynam od sprawdzenia telefonu. Czekam na wiadomość, telefon, cokolwiek. Czasem łapię się na tym, że rozmawiam sama ze sobą:
– Jadwiga, nie bądź śmieszna. On ma swoje życie.
Ale zaraz potem łzy napływają mi do oczu. Bo przecież pamiętam te wszystkie chwile: jak Marek miał ospę i spał przy mnie w łóżku; jak pierwszy raz pojechaliśmy nad morze i budowaliśmy zamki z piasku; jak płakał po rozstaniu z pierwszą dziewczyną i tulił się do mnie jak mały chłopiec.
Teraz jestem dla niego nikim? Przeszkodą?
Ostatnio spotkałam sąsiadkę, panią Zofię.
– Jadwigo, co u Marka? Dawno go nie widziałam.
Zacisnęłam usta.
– Dobrze… Chyba dobrze – odpowiedziałam wymijająco.
Nie chciałam przyznać się do porażki. Bo czy to nie jest porażka matki – stracić kontakt z własnym dzieckiem?
Czasem myślę o mężu. Gdyby żył, może potrafiłby przemówić Markowi do rozsądku. Ale odszedł piętnaście lat temu i od tamtej pory wszystko jest na mojej głowie. Sama musiałam radzić sobie z problemami, sama podejmować decyzje. Może byłam zbyt surowa? Może za bardzo chciałam go chronić?
Wczoraj wieczorem usiadłam przy stole i zaczęłam pisać list. Prawdziwy, papierowy list – tak jak kiedyś pisało się do bliskich na święta czy urodziny.
„Marku,
Zbliżają się moje siedemdziesiąte urodziny. Chciałabym Cię zobaczyć, choćby na chwilę. Tęsknię za Tobą i za wnukami. Wiem, że masz swoje życie i obowiązki, ale proszę – odezwij się do mnie. Twoja mama”
Nie wiem, czy wyślę ten list. Boję się kolejnego odrzucenia. Boję się tej pustki, która zostaje po każdym nieodebranym telefonie.
Czasem wyobrażam sobie różne scenariusze: że Marek nagle staje w drzwiach z bukietem kwiatów; że wnuki wpadają do mieszkania i rozrzucają zabawki po całym pokoju; że Magda uśmiecha się do mnie i mówi: „Dobrze panią widzieć”.
Ale potem wracam do rzeczywistości. Do pustego mieszkania, do ciszy przerywanej tylko tykaniem zegara i szumem ulicy za oknem.
W nocy śniło mi się, że jestem na wielkim przyjęciu urodzinowym. Wszyscy są – Marek, Magda, wnuki, nawet mój mąż. Śmiejemy się, tańczymy, wspominamy dawne czasy. Budzę się z uczuciem szczęścia… które szybko znika.
Dzisiaj rano zadzwoniła Basia, moja przyjaciółka ze szkolnych lat.
– Jadwigo, co planujesz na urodziny?
– Nic szczególnego…
– Nie możesz być sama! Przyjdź do mnie albo spotkajmy się na kawie.
Doceniam jej troskę, ale to nie to samo. Przyjaciele są ważni, ale rodzina… Rodzina to coś innego.
Czasem myślę o Magdzie. Co ona czuje? Czy naprawdę uważa mnie za zagrożenie? Czy może sama boi się utraty kontroli nad Markiem? Próbowałam z nią rozmawiać – zapraszałam na herbatę, proponowałam pomoc przy dzieciach. Zawsze była uprzejma, ale chłodna.
Pamiętam jedno popołudnie sprzed dwóch lat. Siedziałyśmy razem w kuchni – ja obierałam ziemniaki, ona mieszała zupę.
– Magdo…
Spojrzała na mnie z niechęcią.
– Tak?
– Chciałam tylko powiedzieć… Jeśli kiedyś będziesz potrzebować pomocy…
– Dziękuję – przerwała mi szybko. – Radzimy sobie sami.
Od tamtej pory już nie próbowałam.
Zastanawiam się czasem: może powinnam była być bardziej stanowcza? A może przeciwnie – wycofać się zupełnie? Gdzie jest ta granica między troską a wtrącaniem się?
Wczoraj wieczorem długo patrzyłam na stare zdjęcia. Marek jako niemowlę; Marek na rowerku; Marek z pierwszym świadectwem z czerwonym paskiem; Marek na studiach… A potem już tylko zdjęcia z rodzinnych spotkań – coraz rzadszych, coraz bardziej wymuszonych.
Czuję żal i gniew – na siebie, na Marka, na Magdę… Ale najbardziej boli mnie samotność. Ta świadomość, że mogłabym umrzeć jutro i nikt nawet by tego nie zauważył przez kilka dni.
Piszę ten list z nadzieją, że ktoś mnie wysłucha. Może ktoś miał podobną sytuację? Może ktoś wie, jak odzyskać syna? Czy powinnam walczyć o kontakt za wszelką cenę? A może lepiej pogodzić się z losem i nauczyć żyć bez niego?
Czasem myślę: czy to ja zawiodłam jako matka? Czy można naprawić coś tak kruchego jak relacja z własnym dzieckiem?
Może Wy mi podpowiecie…
Czy warto jeszcze walczyć o Marka? Czy lepiej pozwolić mu odejść?