Między Ciszą a Krzykiem: Historia Marty z Pragi

– Marta, nie przesadzaj, przecież to tylko dziecko – głos mojej teściowej, pani Haliny, rozbrzmiewał w kuchni jak dzwon. Stałam przy zlewie, ściskając w dłoniach kubek z herbatą, który drżał tak mocno, że bałam się, iż zaraz pęknie.

– To nasz syn! – wykrztusiłam przez łzy. – Lekarz powiedział, że może nie przeżyć pierwszych miesięcy… Musimy być razem, musimy się wspierać!

Mój mąż, Paweł, siedział przy stole i patrzył w okno. Milczał. Jak zawsze, kiedy trzeba było stanąć po czyjejś stronie. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i byłam pewna, że miłość wszystko zwycięży. Że rodzina to bezpieczna przystań. Naiwność młodości.

Kiedy dowiedzieliśmy się o wadzie serca naszego nienarodzonego syna, świat zawirował. Wróciłam od lekarza z drżącymi rękami i sercem ściśniętym strachem. Paweł był w pracy. Zadzwoniłam do niego, głos mi się łamał.

– Paweł… musisz wrócić. Musimy porozmawiać.

Przyszedł późno, zmęczony i rozdrażniony. Zamiast wsparcia usłyszałam:

– Przesadzasz. Lekarze zawsze straszą. Zobaczysz, będzie dobrze.

Ale nie było dobrze. Każda kolejna wizyta w szpitalu była jak wyrok. Lekarze mówili o operacji zaraz po porodzie, o ryzyku, o długiej walce. A ja byłam sama. Moja mama mieszkała daleko, w Białymstoku, a ojciec nie żył od lat. Teściowa powtarzała:

– Po co ci to było? Mówiłam Pawłowi, żeby nie brał sobie takiej dziewuchy spod bloku.

Zaciskałam zęby i milczałam. Próbowałam być silna dla mojego dziecka. Ale w środku krzyczałam.

Poród był dramatem. Szymek urodził się siny, ledwo oddychał. Zabrali go na OIOM, nawet nie pozwolili mi go przytulić. Leżałam sama na sali poporodowej, słuchając płaczu innych dzieci i czułam się jakby ktoś wyrwał mi serce.

Paweł pojawił się dopiero następnego dnia.

– Muszę iść do pracy – rzucił krótko. – Mama przyjdzie ci pomóc.

Ale ona przyszła tylko po to, żeby powiedzieć:

– Trzeba było myśleć wcześniej.

Wróciłam do domu bez dziecka. Szymek został w szpitalu na kolejne tygodnie. Każdego dnia jeździłam tramwajem z Pragi na Banacha, modląc się w duchu o cud. W szpitalu poznałam inne matki – jedne płakały po kątach, inne przeklinały los. Ja milczałam.

Pewnego dnia pielęgniarka zapytała:

– Dlaczego zawsze jesteś sama? Gdzie twój mąż?

Nie umiałam odpowiedzieć. Paweł coraz częściej znikał na całe noce. W domu czułam się jak intruz. Teściowa patrzyła na mnie z pogardą.

– Siedź cicho i nie narzekaj – powtarzała. – Przynajmniej dach nad głową masz.

Zaczęłam szukać pracy. Chciałam mieć własne pieniądze, choćby na bilet do szpitala i kawę z automatu. Znalazłam dorywczo sprzątanie w pobliskim biurze rachunkowym. Wychodziłam rano, wracałam późnym wieczorem. Czasem nie miałam siły nawet płakać.

Szymek przeszedł pierwszą operację w wieku trzech miesięcy. Lekarze mówili o cudzie – przeżył, choć nikt nie dawał mu szans. Trzymałam go za rączkę przez plastik inkubatora i szeptałam:

– Jesteś moim bohaterem.

Ale w domu czekała mnie tylko cisza i chłód.

Pewnego wieczoru Paweł wrócił pijany.

– Po co nam taki dzieciak? – wykrzyczał nagle. – Przez niego wszystko się spieprzyło!

Zamarłam. Patrzyłam na niego jak na obcego człowieka.

– To twój syn! – krzyknęłam bezsilnie.

Wtedy pierwszy raz mnie uderzył.

Nie pamiętam już dokładnie tamtej nocy. Pamiętam tylko ból i upokorzenie. Następnego dnia spakowałam kilka rzeczy Szymka i wyszłam z domu teściów bez słowa.

Przez kilka tygodni tułałam się po znajomych i tanich hostelach na Pradze. Mama przysłała mi trochę pieniędzy, ale sama ledwo wiązała koniec z końcem. Szymek wymagał stałej opieki lekarskiej, a ja nie miałam nawet ubezpieczenia.

W końcu trafiłam do ośrodka dla samotnych matek prowadzonego przez siostry zakonne na Grochowie. Tam pierwszy raz od miesięcy ktoś mnie przytulił bez oceny i pogardy.

– Jesteś dzielna – powiedziała siostra Teresa, podając mi kubek gorącej herbaty.

Zaczęłam powoli odbudowywać swoje życie. Znalazłam pracę jako pomoc kuchenna w szkolnej stołówce. Szymek chodził do przedszkola integracyjnego – był słabszy od innych dzieci, ale uśmiechał się najpiękniej na świecie.

Paweł próbował się ze mną kontaktować tylko raz – przysłał SMS-a: „Oddaj mi syna albo pożałujesz”. Zgłosiłam sprawę na policję, ale usłyszałam tylko:

– To sprawa rodzinna, proszę spróbować się dogadać.

Dogadać? Jak dogadać się z kimś, kto cię niszczy?

Minęły lata. Szymek ma dziś siedem lat i jest moim całym światem. Nadal walczymy z chorobą serca – kolejne operacje, rehabilitacje, strach przed każdym katarem czy gorączką.

Czasem spotykam Pawła na ulicy – idzie szybko, nie patrzy mi w oczy. Słyszałam od znajomych, że ma nową rodzinę i kolejne dziecko. Nigdy nie zapytał o Szymka.

Teściowa zmarła dwa lata temu na raka płuc. Nie poszłam na pogrzeb.

Często pytam siebie: gdzie popełniłam błąd? Czy mogłam coś zrobić inaczej? Ale potem patrzę na mojego syna i wiem jedno: zrobiłam wszystko, co mogłam.

Czasem nocą budzę się zlękniona – czy dam radę dalej? Czy kiedyś będziemy naprawdę szczęśliwi?

A wy? Czy potrafilibyście wybaczyć tym, którzy najbardziej was zawiedli?