Między Ciszą a Krzykiem: Historia Marty Nowak
– Marta, czy ty naprawdę musisz znowu to robić? – głos mamy przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy oknie, patrząc na szare niebo nad blokowiskiem na warszawskim Bródnie. W dłoniach ściskałam kubek z zimną już herbatą.
– Co robić, mamo? – odpowiedziałam cicho, choć w środku wrzałam. – Pracować po godzinach? Próbować żyć po swojemu?
Mama westchnęła ciężko, jakby każdy mój wybór był dla niej osobistą porażką. – Nie rozumiesz, że rodzina jest najważniejsza? Twój ojciec całe życie się poświęcał, a ty…
– A ja co? – przerwałam jej, odwracając się gwałtownie. – Nie jestem nim. Nie chcę być nim!
Wtedy weszła babcia, powłócząc nogami. – Dajcie spokój, dziewczyny. Ile można się kłócić? – mruknęła, siadając przy stole i zaczynając obierać jabłko. Jej ręce drżały, ale w oczach była stal.
Od dziecka czułam się tu obca. W tym mieszkaniu z meblościanką pamiętającą czasy Gierka, z zapachem gotowanej kapusty i wiecznie włączonym radiem na Jedynce. Ojciec wracał z pracy zmęczony i milczący, mama wiecznie narzekała na ceny w Biedronce, a babcia… Babcia była jedyną osobą, która czasem patrzyła na mnie tak, jakbym naprawdę istniała.
Ale nawet ona nie rozumiała mojego gniewu. Tego poczucia duszenia się w ciasnych ramach oczekiwań: skończ studia, znajdź męża, urodź dziecko, nie wychylaj się. A ja chciałam czegoś więcej niż praca w urzędzie i niedzielne obiady z rosołem.
Pamiętam dzień, kiedy powiedziałam rodzicom, że rzucam studia prawnicze. Ojciec nie odezwał się do mnie przez tydzień. Mama płakała całą noc. Babcia tylko pokiwała głową i powiedziała: – Życie to nie jest bajka, Martuśka. Ale bajki też czasem mają szczęśliwe zakończenie.
Zaczęłam pracować w kawiarni na Nowym Świecie. Tam poznałam Pawła – baristę z tatuażami i uśmiechem łobuza. To on pierwszy powiedział mi, że jestem odważna. Że mogę być kim chcę. Przez chwilę uwierzyłam.
Ale życie szybko sprowadziło mnie na ziemię. Paweł wyjechał do Berlina „za lepszym jutrem”, zostawiając mnie z niespłaconą ratą za laptopa i pustką w sercu. Wróciłam do domu jak zbity pies.
– A nie mówiłam? – rzuciła mama bez cienia współczucia. – Zawsze musisz być inna.
Zamknęłam się wtedy w sobie na wiele miesięcy. Chodziłam do pracy, wracałam do domu, jadłam obiad w milczeniu. Czasem tylko babcia kładła mi dłoń na ramieniu i szeptała: – Wszystko mija, Martuśka. Nawet najgorsze burze.
Pewnego dnia ojciec dostał zawału. Siedziałam przy jego łóżku w szpitalu, patrząc na jego pomarszczoną twarz i rurki wystające spod kołdry.
– Przepraszam – wyszeptał nagle, ściskając moją dłoń tak mocno, że aż zabolało.
– Za co? – spytałam zaskoczona.
– Za to, że nigdy cię nie słuchałem. Chciałem dobrze… Ale chyba nie umiem być ojcem.
Łzy popłynęły mi po policzkach. Po raz pierwszy poczułam, że jestem widziana.
Po jego powrocie do domu wszystko się zmieniło. Mama stała się jeszcze bardziej nerwowa, babcia coraz częściej zapominała imiona wnuków, a ja… Ja zaczęłam pisać. Najpierw do szuflady – krótkie opowiadania o dziewczynach takich jak ja: zagubionych, złamanych, ale walczących o siebie.
Pewnego wieczoru pokazałam jeden tekst babci.
– To o tobie? – spytała cicho.
– Trochę o mnie, trochę o nas wszystkich.
Uśmiechnęła się smutno. – Może powinnaś pokazać to światu?
Bałam się. Bałam się odrzucenia bardziej niż czegokolwiek innego. Ale wysłałam opowiadanie na konkurs literacki organizowany przez lokalną bibliotekę.
Nie wygrałam. Nawet nie dostałam wyróżnienia. Ale dostałam list od jednej z jurorek:
„Twoje słowa poruszyły mnie do łez. Piszesz prawdziwie.”
To wystarczyło, by spróbować jeszcze raz.
Zaczęłam publikować teksty w internecie pod pseudonimem „Cisza”. Pisały do mnie dziewczyny z całej Polski: „Dziękuję, że opisałaś moje życie”, „Nie wiedziałam, że ktoś jeszcze tak czuje”.
Mama nadal nie rozumiała mojego świata.
– Po co ci to pisanie? I tak nic z tego nie będziesz miała – powtarzała przy każdej okazji.
Ale ja już wiedziałam swoje.
Kiedy babcia umarła, świat na chwilę zatrzymał się w miejscu. W jej szufladzie znalazłam list zaadresowany do mnie:
„Martuśka,
Nie bój się być sobą. Nawet jeśli świat będzie krzyczał, ty słuchaj swojej ciszy.”
Czytam te słowa codziennie rano przed wyjściem do pracy w księgarni na Żoliborzu (tak, zmieniłam pracę). Czasem spotykam tam ludzi takich jak ja: zagubionych, szukających sensu między regałami pełnymi cudzych historii.
Wieczorami siadam przy biurku i piszę kolejne opowieści o kobietach z blokowisk i małych miasteczek; o matkach i córkach, które nie potrafią się dogadać; o ojcach milczących ze strachu przed własnymi emocjami; o babciach będących ostatnim mostem między światem dzieciństwa a dorosłością.
Czasem myślę o tym wszystkim bólu i chaosie, który nosimy w sobie każdego dnia.
Czy naprawdę musimy wybierać między sobą a rodziną? Czy można nauczyć się kochać siebie bez poczucia winy?
A może najważniejsze jest po prostu nie przestawać próbować?