Matka pobierała ode mnie opłatę za mieszkanie, a teraz żąda wsparcia: po latach w końcu odpowiedziałam

– Jesteś dorosła. Albo płacisz za pokój, albo wynosisz się na cztery wiatry – powiedziała mama, patrząc na mnie z taką obojętnością, jakby właśnie mówiła o pogodzie. To był dzień moich osiemnastych urodzin. Zamiast tortu i życzeń dostałam rachunek. Stałam wtedy w progu kuchni, z kubkiem herbaty w ręku, i nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.

Nazywam się Marta Nowicka. Wychowałam się w małym mieszkaniu na warszawskim Bródnie. Ojca nie pamiętam – odszedł, gdy miałam cztery lata. Mama, Barbara, była zawsze twarda, oszczędna, wymagająca. Nigdy nie słyszałam od niej słowa „kocham cię”, ale zawsze miałam co jeść i czyste ubrania. Myślałam, że tak wygląda miłość.

Kiedy skończyłam osiemnaście lat, mama wręczyła mi kartkę z wyliczeniem: czynsz, prąd, gaz, nawet opłata za internet. – To nie hotel – powiedziała. – Jeśli chcesz tu mieszkać, musisz się dokładać. Nie mam zamiaru utrzymywać dorosłej kobiety.

Poczułam wtedy coś dziwnego – jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez chwilę chciałam zapytać: „A gdzie te wszystkie lata, kiedy byłam dzieckiem? Gdzie twoja troska?” Ale nie powiedziałam nic. Zamiast tego poszłam do swojej maleńkiej sypialni i płakałam w poduszkę.

Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Pracowałam po szkole w sklepie spożywczym, żeby zapłacić mamie za pokój. Każda złotówka była dla mnie jak przypomnienie: nie jesteś tu mile widziana za darmo. Czułam się jak lokatorka we własnym domu.

Z czasem nauczyłam się nie prosić mamy o nic. Sama kupowałam sobie ubrania, sama płaciłam za podręczniki na studia. Gdy zachorowałam na grypę i przez tydzień nie mogłam pracować, mama przyszła do mnie z nowym rachunkiem i powiedziała: – To nie moja sprawa, że jesteś chora. Pieniądze muszą być na czas.

Wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałam, że nigdy nie będę dla niej córką w takim sensie, jakiego pragnęłam. Byłam tylko kolejnym domownikiem, który musi płacić za swoje miejsce.

Po studiach wyprowadziłam się jak najszybciej. Wynajęłam kawalerkę na Pradze i zaczęłam żyć po swojemu. Przez długi czas nie dzwoniłam do mamy – nie miałam o czym z nią rozmawiać. Czułam żal i pustkę.

Minęły lata. Znalazłam pracę w agencji reklamowej, poznałam Pawła, zakochałam się. Zbudowałam swoje życie od zera, bez niczyjej pomocy. Czasem myślałam o mamie – czy jest jej dobrze samej? Czy żałuje? Ale nigdy nie miałam odwagi zadzwonić.

Aż pewnego dnia dostałam od niej wiadomość: „Marta, potrzebuję pomocy. Straciłam pracę. Nie mam za co żyć.”

Serce mi zamarło. Przez chwilę chciałam od razu pobiec do niej, przytulić ją i powiedzieć: „Nie martw się, mamo, wszystko będzie dobrze.” Ale zaraz potem poczułam gniew – ten sam gniew, który przez lata tłumiłam w sobie.

Przyszła do mnie do mieszkania. Siedziała na mojej kanapie, skulona, z oczami pełnymi łez. Po raz pierwszy zobaczyłam ją taką słabą, bezbronną.

– Marta… – zaczęła cicho. – Wiem, że nie byłam najlepszą matką. Ale teraz naprawdę potrzebuję twojej pomocy.

Patrzyłam na nią długo. W głowie kłębiły mi się wspomnienia: te wszystkie zimne wieczory, kiedy liczyłam drobne na czynsz; te dni, kiedy marzyłam o zwykłym „kocham cię”.

– Mamo – powiedziałam w końcu – przez tyle lat płaciłam ci za mieszkanie jak obca osoba. Nigdy nie czułam się tu jak w domu. Teraz ty prosisz mnie o wsparcie…

Zamilkła. Widziałam, że czeka na moją decyzję.

– Pomogę ci – powiedziałam po chwili. – Ale musisz wiedzieć jedno: ja też mam swoje granice. Chcę ci pomóc jako człowiek człowiekowi, ale nie wiem, czy potrafię być jeszcze twoją córką.

Mama spuściła wzrok. Przez chwilę milczałyśmy obie.

– Przepraszam – wyszeptała nagle. – Myślałam, że uczę cię samodzielności… Ale chyba po prostu bałam się bliskości.

Te słowa bolały bardziej niż wszystkie rachunki razem wzięte.

Pomogłam mamie znaleźć pracę jako sprzątaczka w pobliskim biurze. Przez kilka miesięcy dawałam jej pieniądze na życie, ale nasza relacja już nigdy nie wróciła do normy. Spotykałyśmy się rzadko, rozmowy były krótkie i pełne niezręczności.

Czasem zastanawiam się: czy mogło być inaczej? Czy gdybym wtedy poprosiła ją o czułość, coś by się zmieniło? Czy to ja jestem winna temu chłodowi między nami? A może to po prostu życie – czasem daje nam tylko tyle ciepła, ile sami potrafimy dać innym?

Może ktoś z was potrafi odpowiedzieć na pytanie: czy można przebaczyć matce wszystko? Czy są granice wybaczenia?