Mama nie chciała widzieć taty, więc święta spędzaliśmy osobno. Pewnego dnia miałam dość

– Nie, Marto, nie rozumiesz. Ja po prostu nie mogę go widzieć! – głos mamy drżał, a jej dłonie zaciskały się na brzegu kuchennego stołu. Stałam w progu, z plecakiem na ramieniu, gotowa do wyjścia do szkoły, ale czułam, że nie mogę się ruszyć.

– Ale mamo, przecież to Wigilia. Tata chciałby nas zobaczyć… – wyszeptałam, patrząc na jej zaciśnięte usta i oczy pełne łez.

– Nie będę z nim siedzieć przy jednym stole. Nie po tym wszystkim – odpowiedziała cicho, odwracając wzrok w stronę okna, za którym śnieg przykrywał szare podwórko naszego bloku na warszawskim Bródnie.

Miałam wtedy dwanaście lat i już od trzech lat święta wyglądały tak samo: Wigilia u mamy, pierwszy dzień świąt u taty. Zawsze osobno. Zawsze z napięciem w powietrzu i pytaniami, których nikt nie zadawał głośno. W szkole koleżanki opowiadały o wspólnym lepieniu pierogów i rodzinnych kłótniach przy stole, które kończyły się śmiechem. U nas kłótnie kończyły się ciszą.

Pamiętam pierwszy raz po rozwodzie. Mama płakała w łazience, a tata stał pod drzwiami z reklamówką prezentów. Nie wpuściła go. Ja siedziałam na dywanie i patrzyłam na choinkę, która wydawała się wtedy taka samotna.

Z czasem nauczyłam się nie pytać. Przestałam marzyć o wspólnych świętach. Ale każdego roku, gdy rozpakowywałam prezent od taty – zawsze zostawiony u sąsiadki, pani Zosi – czułam ukłucie żalu. Dlaczego nie możemy być jak inne rodziny?

Mama mówiła: „On nas zostawił”. Tata mówił: „Twoja mama nie chce rozmawiać”. Ja byłam pomiędzy. W szkole byłam tą dziewczyną z rozbitej rodziny. Nauczycielka od polskiego patrzyła na mnie ze współczuciem, kiedy pisałam wypracowanie o rodzinnych tradycjach.

Pewnego grudniowego popołudnia, gdy wracałam ze szkoły przez zasypane śniegiem podwórko, zobaczyłam tatę czekającego przy bramie. Miał na sobie starą kurtkę i czapkę z pomponem, którą sam sobie kupił po rozwodzie.

– Cześć, Martusia – powiedział niepewnie. – Może pójdziemy na gorącą czekoladę?

Zgodziłam się bez słowa. W kawiarni siedzieliśmy naprzeciwko siebie. Tata próbował żartować, ale widziałam smutek w jego oczach.

– Wiesz… bardzo za tobą tęsknię – powiedział nagle. – Chciałbym, żebyśmy mogli spędzić święta razem. Tak jak kiedyś.

Nie odpowiedziałam. Bałam się powiedzieć mu prawdę: że ja też tęsknię, ale nie wiem, jak to wszystko naprawić.

W domu mama czekała z obiadem. Była zmęczona po pracy w sklepie spożywczym. Odkąd tata odszedł, wszystko było na jej głowie: rachunki, zakupy, moje lekcje.

– Gdzie byłaś tak długo? – zapytała z wyrzutem.

– Z tatą…

Zamilkła. Przez chwilę myślałam, że coś powie, ale tylko westchnęła i wróciła do krojenia cebuli.

W Wigilię 1997 roku coś we mnie pękło. Siedzieliśmy przy stole: ja, mama i babcia Hela. Cisza była gęsta jak barszcz czerwony w talerzach. Za oknem padał śnieg, a ja myślałam o tacie siedzącym samemu w wynajmowanym mieszkaniu na Pradze.

Nagle wstałam od stołu.

– Idę do taty – powiedziałam stanowczo.

Mama spojrzała na mnie zszokowana.

– Teraz? Przecież jest Wigilia!

– Właśnie dlatego – odpowiedziałam drżącym głosem. – Mam dość udawania, że wszystko jest w porządku.

Babcia próbowała mnie zatrzymać:

– Martusia, dziecko…

Ale już zakładałam kurtkę i wychodziłam na klatkę schodową. Serce waliło mi jak młotem. Bałam się reakcji mamy, bałam się samej siebie. Ale wiedziałam, że jeśli teraz tego nie zrobię, już nigdy nie będziemy rodziną.

Szłam przez zaspy na przystanek autobusowy. Autobus był prawie pusty; starsza pani patrzyła na mnie z troską. Wysiadłam na Pradze i pobiegłam do mieszkania taty. Otworzył mi w szlafroku, zaskoczony i wzruszony jednocześnie.

– Martusia… co ty tu robisz?

– Chcę być z tobą w święta – wyszeptałam i rzuciłam mu się na szyję.

Tego wieczoru po raz pierwszy od lat poczułam się szczęśliwa. Jedliśmy pierogi z Biedronki i oglądaliśmy Kevina samego w domu na starym telewizorze Rubina. Tata płakał ukradkiem.

Następnego dnia mama zadzwoniła do mnie po raz pierwszy od rozwodu:

– Marto… czy wszystko w porządku?

– Tak, mamo. Chciałabym… żebyśmy kiedyś mogli być razem przy jednym stole.

Po tej Wigilii coś się zmieniło. Mama zaczęła rozmawiać z tatą przez telefon – najpierw tylko o mnie, potem coraz częściej o codziennych sprawach. Nie było łatwo; były łzy, pretensje i stare rany. Ale powoli zaczynaliśmy budować coś nowego.

Dziś mam trzydzieści siedem lat i własną rodzinę. Moja córka pyta mnie czasem:

– Mamo, dlaczego dziadek i babcia mieszkają osobno?

Opowiadam jej tę historię bez upiększeń – o bólu i strachu przed samotnością, o odwadze dziecka, które postanowiło przerwać milczenie dorosłych.

Czasem zastanawiam się: ile dzieci wciąż czeka na cud pojednania? Czy naprawdę musimy wybierać między miłością do mamy a tęsknotą za tatą? A może wystarczy jeden odważny krok…