Mam 62 lata. Po 35 latach małżeństwa mąż zostawił mnie dla wróżki: Moje życie małżeńskie się skończyło

– Marek, powiedz mi to jeszcze raz. – Mój głos drżał, choć starałam się brzmieć spokojnie. Stałam w kuchni, oparta o blat, a on patrzył na mnie z tym dziwnym wyrazem twarzy, jakby już dawno podjął decyzję i tylko czekał na odpowiedni moment, by ją wypowiedzieć na głos.

– Anna… Ja odchodzę. – Jego słowa zawisły w powietrzu jak ciężka mgła. – Zakochałem się. W kimś innym.

Wtedy świat się zatrzymał. Przez chwilę słyszałam tylko tykanie zegara i szum lodówki. Po 35 latach wspólnego życia, po tysiącach poranków spędzonych razem przy kawie, po wszystkich świętach, kłótniach i pogodzeniach – on po prostu odchodził. Dla innej kobiety. Dla wróżki.

Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Wróżka? To żart? Przecież Marek zawsze był sceptyczny wobec takich rzeczy. Śmiał się z horoskopów, z kart tarota, z mojej fascynacji sennikami. A teraz mówi mi, że zakochał się w kobiecie, która przepowiada przyszłość? To brzmiało jak kiepski żart.

– Anna, ona… ona rozumie mnie jak nikt inny. – Jego głos był miękki, niemal przepraszający. – Przy niej czuję się młodszy, ważny… Ona widzi we mnie coś więcej niż tylko starego faceta.

Chciałam krzyczeć, płakać, rzucić czymś o ścianę. Ale nie zrobiłam nic z tych rzeczy. Stałam nieruchomo i patrzyłam na niego, jakby był kimś obcym. Może już wtedy był.

Przez kolejne dni chodziłam po domu jak cień. Nasza córka, Magda, dzwoniła codziennie, próbując mnie pocieszyć. „Mamo, on zwariował! To kryzys wieku średniego!” – powtarzała. Ale ja wiedziałam, że to nie jest chwilowe zauroczenie. Marek już do mnie nie wróci.

Zaczęły się plotki. Sąsiadki szeptały na klatce schodowej, znajome z pracy pytały z troską podszytą ciekawością: „Jak sobie radzisz?” Nie radziłam sobie. Każdy kąt tego mieszkania przypominał mi o nim – jego ulubiony fotel przy oknie, kubek z napisem „Najlepszy mąż”, który dostał ode mnie na trzydziestą rocznicę ślubu.

Najgorsze były wieczory. Siadałam sama przy stole i słuchałam ciszy. Czasem wyobrażałam sobie ich razem – Marka i tę kobietę o imieniu Jagoda, która podobno potrafi czytać z dłoni i rozmawiać z duchami. Czy naprawdę była lepsza ode mnie? Czy po tylu latach można tak po prostu przestać kochać?

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Marka.

– Chciałam tylko wiedzieć… czy byłeś szczęśliwy ze mną? – zapytałam cicho.

Po drugiej stronie zapadła długa cisza.

– Byłem – odpowiedział w końcu. – Ale coś się wypaliło. Przepraszam.

Przepraszam. To słowo bolało najbardziej.

Magda próbowała przekonać mnie do terapii. „Mamo, musisz o siebie zadbać!” – mówiła stanowczo. Ale ja nie chciałam rozmawiać z obcymi ludźmi o swoim bólu. Wolałam zamknąć się w sobie, pielęgnować żal i tęsknotę jak stare zdjęcia w szufladzie.

Minęły miesiące. Zaczęłam zauważać rzeczy, których wcześniej nie widziałam: puste miejsce po jego butach w przedpokoju, brak śladów pasty do golenia na umywalce, ciszę w sypialni. Z jednej strony bolało mnie to wszystko, z drugiej – czułam ulgę. Nie musiałam już udawać szczęśliwej żony.

Pewnego wieczoru Magda przyszła do mnie z wnuczką Zosią.

– Babciu, a czemu dziadek już tu nie mieszka? – zapytała dziewczynka niewinnie.

Zatkało mnie. Magda spojrzała na mnie z troską i ścisnęła moją dłoń pod stołem.

– Dziadek musiał wyjechać – odpowiedziałam cicho.

Po ich wyjściu długo płakałam. Ale potem spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę zmęczoną, ale wciąż żywą. Może jeszcze nie wszystko stracone?

Zaczęłam wychodzić z domu – najpierw na krótkie spacery po parku, potem do kina z sąsiadką Ewą. Zapisałam się na zajęcia z jogi dla seniorów i pierwszy raz od lat poczułam się lekko. Poznałam nowych ludzi: panią Halinę po rozwodzie, pana Stefana wdowca… Każdy miał swoją historię.

Któregoś dnia spotkałam Marka na rynku. Stał przy straganie z kwiatami, trzymając za rękę Jagodę – kolorową, uśmiechniętą kobietę w długiej spódnicy i koralach. Zobaczyli mnie pierwsi.

– Cześć, Aniu – powiedział Marek niepewnie.

– Dzień dobry – odpowiedziałam chłodno.

Jagoda uśmiechnęła się szeroko:

– Słyszałam o pani wiele dobrego!

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Chciałam uciec, ale zostałam i spojrzałam im prosto w oczy.

– Mam nadzieję, że jesteście szczęśliwi – powiedziałam spokojnie.

Marek spuścił wzrok. Jagoda ścisnęła jego dłoń mocniej.

Odeszłam stamtąd z podniesioną głową. Po raz pierwszy poczułam dumę z siebie.

Dziś mam 62 lata i uczę się żyć na nowo. Czasem jeszcze budzę się w nocy i pytam siebie: „Dlaczego ja? Dlaczego po tylu latach wszystko musiało się rozpaść?” Ale potem przypominam sobie słowa mojej mamy: „Życie nigdy nie jest sprawiedliwe ani przewidywalne”.

Może to właśnie teraz jest mój czas? Może jeszcze potrafię być szczęśliwa – sama ze sobą?

Czy można zacząć od nowa po sześćdziesiątce? Czy warto jeszcze wierzyć w miłość? Co wy byście zrobili na moim miejscu?