List do Świętego Mikołaja: Serce na rozdrożu między dwiema rodzinami

– Mamo, czy kiedyś mnie pokochasz tak, jak swoje dziecko? – te słowa wyrwały mi się z ust zanim zdążyłam je połknąć. Siedziałam na brzegu łóżka w małym pokoiku z widokiem na zaśnieżone podwórko, gdzie stare jabłonie uginały się pod białym puchem. Z kuchni dochodził zapach pierników, ale moje serce było ciężkie jak kamień.

Mam na imię Zosia. Mam jedenaście lat i już pięć razy zmieniałam rodzinę. Pamiętam każdą twarz, każde spojrzenie pełne niepewności, każde obietnice, które znikały szybciej niż śnieg na wiosnę. Tutaj, u państwa Nowaków – u pani Iwony i pana Marka – czułam się bezpieczniej niż kiedykolwiek wcześniej, ale strach przed kolejną zmianą był silniejszy niż wszystko inne.

Było tuż przed Wigilią. W szkole wszyscy opowiadali o prezentach i rodzinnych tradycjach, a ja milczałam. Wieczorem usiadłam przy biurku i napisałam list do Świętego Mikołaja:

„Drogi Święty Mikołaju,
Chciałabym dostać pluszowego misia, nowe buty i… prawdziwą rodzinę. Taką na zawsze. Żeby ktoś mnie kochał bez końca. Zosia.”

Schowałam list pod poduszkę, ale pani Iwona znalazła go podczas zmiany pościeli. Kiedy zobaczyłam łzy w jej oczach, poczułam się winna, jakbym zdradziła jej zaufanie. Wieczorem oboje z panem Markiem poprosili mnie do salonu.

– Zosiu, wiesz jak bardzo nam na tobie zależy? – zapytała cicho pani Iwona.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wzruszyłam tylko ramionami i wbiłam wzrok w dywan.

Pan Marek dodał: – Myśleliśmy o tym długo… Chcielibyśmy, żebyś została z nami na zawsze. Chcemy cię adoptować.

Nie mogłam uwierzyć. Łzy same popłynęły mi po policzkach. – Naprawdę? Nie oddacie mnie?

Pani Iwona przytuliła mnie tak mocno, że poczułam jakby ktoś zszył moje serce na nowo. – Nigdy więcej, Zosiu. Jesteś naszą córką.

Ten wieczór był inny niż wszystkie poprzednie święta. Dostałam pluszowego misia, białe trampki z różowymi sznurówkami i – co najważniejsze – poczucie, że wreszcie gdzieś należę.

Ale życie nie jest bajką. Moja biologiczna mama, pani Renata, odezwała się do opiekunki społecznej i poprosiła o spotkanie ze mną. Serce rozdarło mi się na pół. Wspomnienia o niej były zamglone: zapach jej perfum, cichy śmiech, gdy śpiewała mi kołysanki… ale też krzyk, łzy i długie noce spędzone samotnie, gdy znikała bez słowa.

Na spotkaniu siedziałyśmy naprzeciwko siebie. Pani Renata drżała, wyciągając do mnie rękę.

– Zosiu… Przepraszam cię za wszystko. Byłam młoda i zagubiona. Kocham cię, wiesz?

Nie wiedziałam, co powiedzieć. We mnie walczył żal za tym, co straciłyśmy i wdzięczność za to, co znalazłam u Nowaków.

Gdy wróciłam do domu, pani Iwona czekała z kubkiem gorącej herbaty.

– Wiesz, Zosiu – powiedziała cicho – miłość nie ma granic. Możesz kochać swoją mamę i nas. My zawsze będziemy przy tobie.

Czułam się wtedy jakbym stała na rozdrożu między przeszłością a przyszłością. W szkole dzieci wytykały mnie palcami: „Ty nie masz prawdziwej mamy ani taty!” Kiedyś Ola rzuciła: „Jesteś tylko czyimś problemem!”

Płakałam całą noc, ale pan Marek przytulił mnie i powiedział: – Nie ważne, co mówią inni. Ważne jest to, co czujesz w sercu. My cię kochamy – to twoja prawda.

Mijały miesiące, a dokumenty adopcyjne krążyły po urzędach. Każdego dnia bałam się, że coś pójdzie nie tak – że znów mnie zabiorą albo pani Renata zmieni zdanie.

W dniu, gdy przyszły papiery z sądu, pani Iwona upiekła tort z moim imieniem. Wszyscy płakaliśmy ze szczęścia.

Ale czasem nadal śni mi się pani Renata – zastanawiam się gdzie jest, czy myśli o mnie? Czy można naprawdę kochać dwie mamy?

Często siadam przy oknie i patrzę jak śnieg przykrywa stare jabłonie i pytam siebie: Czy dom to miejsce czy ludzie, którzy cię kochają? Czy dziecko z domu dziecka może kiedyś naprawdę uleczyć swoje serce?

A wy jak myślicie – czy miłość może uleczyć wszystkie rany z dzieciństwa? Czy wystarczy mieć kogoś bliskiego, by przeszłość przestała boleć?