Kocham cię jeszcze mocniej! Historia Wandy i Zbyszka
Kiedy upadłam na podłogę w kuchni, wszystko stało się nagle ciche i odległe. Słyszałam jeszcze, jak Zbyszek krzyczy moje imię, ale to brzmiało jak przez grubą szybę. „Wanda! Wanda!” – jego głos był pełen paniki, a ja nie mogłam nawet odpowiedzieć. Czułam tylko zimno kafelków pod policzkiem i dziwny spokój, jakby to wszystko działo się komuś innemu. Potem już nic nie pamiętam.
Obudziłam się na szpitalnym łóżku, światło jarzeniówek raziło mnie w oczy. Przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. Wokół mnie krzątali się ludzie w białych fartuchach, a ja próbowałam sobie przypomnieć, co się stało. Przypomniałam sobie tylko fragmenty: zapach przypalonej zupy, dźwięk tłuczonego talerza i twarz Zbyszka wykrzywioną od strachu.
Zbyszek siedział na plastikowych krzesłach pod drzwiami oddziału, głowę miał schowaną w dłoniach. Kiedy lekarz wyszedł z sali, podniósł się gwałtownie.
– Co z moją żoną? – zapytał drżącym głosem.
Lekarz spojrzał na niego poważnie. – Stan jest poważny. Miała pani udar. Musimy poczekać na wyniki badań. Proszę być cierpliwym.
Zbyszek opadł z powrotem na krzesło. Wtedy zadzwonił jego telefon. To była nasza córka, Marta.
– Tato? Co się dzieje? Dlaczego nie odbierasz?
– Mama jest w szpitalu – powiedział cicho. – Lekarze mówią, że to udar.
Po drugiej stronie zapadła cisza, potem usłyszał szloch.
– Przyjadę zaraz – powiedziała Marta i rozłączyła się.
Leżałam bez ruchu, wsłuchując się w odgłosy szpitala: szum respiratora, cichy płacz kobiety za zasłoną obok, kroki pielęgniarek. Myślałam o Zbyszku. Ostatnio coraz częściej się kłóciliśmy. O drobiazgi: o to, że nie wyniósł śmieci, że zapomniał kupić mleko, że znowu siedzi do późna przed telewizorem. A przecież kiedyś byliśmy nierozłączni.
Pamiętam nasze pierwsze spotkanie na przystanku tramwajowym przy ul. Piotrkowskiej w Łodzi. Padał deszcz, a on podał mi parasol i uśmiechnął się tak szeroko, że nie mogłam się nie zakochać. Potem były spacery po parku Źródliska, pierwsze wspólne mieszkanie w bloku z wielkiej płyty i narodziny Marty.
Teraz wszystko wydawało się takie odległe i kruche. Czy naprawdę musiało dojść do tragedii, żebym zrozumiała, jak bardzo go kocham?
Zbyszek wszedł do sali, kiedy pozwolili mu lekarze. Usiadł przy moim łóżku i chwycił mnie za rękę.
– Wanda… – jego głos zadrżał. – Tak się bałem…
Patrzyłam na niego długo. W jego oczach widziałam strach i miłość. Chciałam mu powiedzieć coś ważnego, ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
– Przepraszam – wyszeptałam w końcu. – Za wszystko.
Zbyszek pokręcił głową.
– Nie przepraszaj. To ja powinienem przeprosić. Byłem głupi… Myślałem tylko o sobie.
Wtedy do sali weszła Marta. Miała zapuchnięte oczy od płaczu.
– Mamo… – rzuciła mi się na szyję i rozpłakała się na dobre.
Przez kolejne dni leżałam w szpitalu, a oni byli przy mnie na zmianę. Zbyszek przynosił mi ulubione jabłka i czytał fragmenty gazet na głos, choć wiedziałam, że sam ledwo powstrzymuje łzy. Marta próbowała być silna dla mnie i dla ojca, ale widziałam, jak bardzo się boi.
Pewnego wieczoru usłyszałam ich rozmowę na korytarzu:
– Tato, co będzie z mamą? – zapytała Marta cicho.
– Nie wiem… Lekarze mówią, że może być różnie. Ale musimy być razem.
– Boję się… – Marta zaczęła płakać.
– Ja też się boję – przyznał Zbyszek. – Ale kocham twoją mamę jeszcze mocniej niż kiedyś. I zrobię wszystko, żeby wróciła do nas taka jak dawniej.
Te słowa dodały mi siły. Wiedziałam już wtedy, że nawet jeśli nie wrócę do pełni zdrowia, mam dla kogo walczyć.
Po tygodniu wypisali mnie do domu. Rehabilitacja była trudna i bolesna. Czasem miałam ochotę się poddać. Zbyszek jednak nie pozwalał mi na to.
– Dasz radę, Wanda! – powtarzał codziennie. – Jesteś silniejsza niż myślisz.
Były dni lepsze i gorsze. Czasem wybuchałam płaczem z bezsilności, czasem krzyczałam na Zbyszka bez powodu. On znosił to cierpliwie, choć widziałam, jak bardzo jest zmęczony.
Pewnego dnia przyszła do nas moja siostra Helena. Od lat nie rozmawiałyśmy ze sobą po kłótni o spadek po rodzicach. Teraz stanęła w drzwiach z bukietem kwiatów i łzami w oczach.
– Wanda… Przepraszam za wszystko – powiedziała cicho.
Popatrzyłam na nią długo, a potem przytuliłam ją mocno.
– Już dobrze – wyszeptałam.
Choroba zmieniła wszystko: relacje w rodzinie, nasze priorytety, codzienność. Zbyszek musiał nauczyć się gotować i sprzątać, Marta częściej nas odwiedzała, a ja nauczyłam się prosić o pomoc i przyjmować ją bez wstydu.
Czasem wieczorami siedzimy razem na balkonie naszego bloku i patrzymy na światła miasta. Trzymamy się za ręce i milczymy. W tych chwilach wiem jedno: kocham ich jeszcze mocniej niż kiedykolwiek wcześniej.
Czy musiałam aż tyle stracić, żeby to zrozumieć? Czy naprawdę doceniamy bliskich dopiero wtedy, gdy grozi nam ich utrata? Może właśnie takie chwile pokazują nam prawdziwą wartość życia.