Kiedy nasze matki zostały przyjaciółkami: Wesele, które prawie nas rozdzieliło
– Nie, mamo, nie jestem w ciąży! Po prostu chcemy się pobrać, zanim zima znów zamknie nas w czterech ścianach! – krzyknęłam, czując jak głos mi drży. Siedzieliśmy w ciasnej kuchni moich rodziców w Łodzi, gdzie zapach świeżo parzonej kawy mieszał się z napięciem unoszącym się w powietrzu. Obok mnie siedział Michał, ściskając moją dłoń pod stołem tak mocno, że aż mnie zabolało. Po drugiej stronie stołu – nasze matki: moja mama, Teresa, i jego mama, Danuta. Obie patrzyły na nas z minami, jakbyśmy właśnie ogłosili koniec świata.
– Ale po co tak szybko? – zapytała Danuta, nie czekając na odpowiedź. – Przecież macie czas. Najpierw trzeba wszystko zaplanować, a nie takie hop-siup!
Mama tylko westchnęła ciężko. – U nas w rodzinie zawsze się wszystko robiło z głową. Najpierw zaręczyny, potem przygotowania, a nie takie niespodzianki.
Michał spojrzał na mnie z rezygnacją. Wiedziałam, że chciałby coś powiedzieć, ale bał się dolać oliwy do ognia.
– Mamo, Danusiu… My jesteśmy dorośli. Kochamy się. Nie chcemy wielkiego wesela ani całej tej szopki. Chcemy być razem i tyle – powiedziałam cicho.
Wtedy wydarzyło się coś dziwnego. Obie matki spojrzały na siebie i… zaczęły się śmiać. Tak po prostu. Jakby nagle znalazły wspólny język.
– Wiesz co, Teresa? Ta dzisiejsza młodzież wszystko by na skróty. U nas w Łodzi to się zawsze robiło z pompą! – powiedziała Danuta.
– Oj tak! U nas na Bałutach to wesele musiało być na pół osiedla! Najpierw zaręczyny u babci, potem wielka feta w remizie…
Patrzyliśmy z Michałem na siebie z niedowierzaniem. Czy one naprawdę właśnie się dogadują? Przecież miały być po naszej stronie!
– Zosia, nie możesz tak po prostu zdecydować z dnia na dzień! Co ludzie powiedzą? – dodała mama.
– Mamo! Nie obchodzi mnie, co powiedzą sąsiedzi! – podniosłam głos.
Danuta natychmiast weszła w tryb obronny: – To nie o ludzi chodzi! Chodzi o rodzinę! O tradycję!
Poczułam jak łzy napływają mi do oczu. Michał ścisnął moją dłoń jeszcze mocniej.
– Może nie powinniśmy ich w to mieszać – szepnął mi do ucha.
Ale było już za późno. Nasze matki były już w swoim żywiole. Zaczęły planować wesele jakby robiły to całe życie razem.
– Teresa, znasz tego fotografa z Piotrkowskiej? Podobno robi cuda z aparatem!
– Znam! Ale ja wolę tego z Retkini! A muzyka? Moja kuzynka zna świetnego akordeonistę!
Siedzieliśmy z Michałem jak goście na własnym spotkaniu. Ojcowie milczeli, popijając kawę i patrząc przez okno na szarą ulicę.
W kolejnych dniach sytuacja wymknęła się spod kontroli. Matki dzwoniły do siebie codziennie. Ustalały kolory serwetek, menu (żeby były i pierogi ruskie i schabowy), listę gości (która rosła z każdą godziną), a nawet gdzie będziemy mieszkać po ślubie.
Pewnego wieczoru zadzwoniłam do Michała zapłakana.
– Nie dam już rady! To nie jest nasze wesele! To ich impreza! Mama kazała mi założyć jej suknię ślubną z 1982 roku, a twoja mama chce kościelny ślub, choć wie, że nie jestem wierząca!
Nigdy nie widziałam Michała tak wściekłego.
– Musimy coś zrobić – powiedział stanowczo.
Umówiliśmy się, że skonfrontujemy je razem. Następnej soboty zaprosiliśmy obie do mojego mieszkania. Gdy przyszły, już były w trakcie kłótni o to, czy tort powinien być z orzechami czy bez.
– Dość! – krzyknął Michał tak głośno, że aż obie zamilkły.
– To już nie jest nasze wesele. Przejęłyście wszystko. Nie chcemy wesela na 200 osób ani starych zwyczajów, które nic dla nas nie znaczą. Chcemy tylko siebie!
Matki zamilkły. Po raz pierwszy od początku tej farsy patrzyły na nas jak na dorosłych ludzi.
Zapadła cisza tak gęsta, że można ją było kroić nożem.
W końcu odezwała się Danuta:
– Może rzeczywiście przesadziłyśmy… Chciałyśmy tylko dobrze.
Mama spuściła wzrok:
– Trudno nam was puścić… Ale jeśli jesteście pewni… będziemy was wspierać.
Tamtego wieczoru po raz pierwszy od dawna poczułam ulgę. Nasze matki w końcu zrozumiały, że muszą pozwolić swoim dzieciom żyć po swojemu.
Ale wciąż wraca do mnie jedno pytanie: Dlaczego rodzicom tak trudno zaakceptować, że ich dzieci muszą mieć własną drogę? Czy miłość do dziecka zawsze musi oznaczać chęć kontroli?