Kiedy dom przestaje być domem: Między synową a córką
– Jadwiga, czy możesz nie przesuwać tych garnków? – głos Marty, mojej synowej, przeszył ciszę kuchni jak nóż.
Zamarłam z ręką na uchwycie starego rondla. Przez chwilę miałam ochotę odpowiedzieć coś złośliwego, ale połknęłam słowa. Ostatnio każda rozmowa kończyła się kłótnią. Zamiast tego westchnęłam cicho i odłożyłam garnek na miejsce.
Marta spojrzała na mnie z irytacją, poprawiając włosy. – Wszystko tu przestawiasz. Ja potem nie mogę nic znaleźć.
Chciałam powiedzieć, że to przecież mój dom, że przez trzydzieści lat to ja tu rządziłam, gotowałam, sprzątałam, dbałam o każdy kąt. Ale teraz to już nie był mój dom. Od kiedy mój syn Piotr przyprowadził Martę i zamieszkali ze mną po śmierci męża, wszystko się zmieniło.
Piotr wracał późno z pracy. Zawsze zmęczony, z głową gdzieś indziej. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać, zbywał mnie krótkim „mamo, później”. Marta natomiast coraz częściej dawała mi do zrozumienia, że jestem tu tylko gościem. Nawet mój ulubiony fotel w salonie został przesunięty pod okno, bo „lepiej pasuje do nowego układu”.
Wieczorem siedziałam sama w swoim pokoju. Za ścianą słyszałam śmiech Marty i Piotra. Czułam się jak intruz we własnym domu. Próbowałam sobie tłumaczyć, że to normalne – młodzi muszą mieć swoją przestrzeń, swoje życie. Ale serce bolało.
Pewnego dnia nie wytrzymałam. Po kolejnej sprzeczce o to, że „niepotrzebnie otworzyłam okno”, spakowałam kilka rzeczy do torby i zadzwoniłam do córki.
– Aniu, mogę przyjechać na kilka dni? – zapytałam niepewnie.
W słuchawce zapadła cisza. – Mamo… Wiesz, że mamy małe mieszkanie. Tomek pracuje zdalnie, dzieci mają lekcje online…
– Nie będę przeszkadzać – zapewniłam szybko.
– Dobrze, przyjedź – odpowiedziała chłodno.
Wsiadłam do autobusu z ciężkim sercem. Przez całą drogę zastanawiałam się, co zrobiłam źle. Czy byłam złą matką? Czy za bardzo się wtrącałam? Przecież chciałam tylko pomóc…
U Ani było ciasno i głośno. Wnuki biegały po mieszkaniu, Ania krzyczała na nie z kuchni. Tomek siedział przy komputerze i nawet nie podniósł wzroku, kiedy weszłam.
– Mamo, możesz nie zostawiać butów w przedpokoju? – usłyszałam już pierwszego wieczoru.
Znowu poczułam się nie na miejscu. Starałam się być niewidzialna: sprzątałam po sobie, gotowałam obiad dla wszystkich, choć nikt mi za to nie dziękował. Kiedy próbowałam porozmawiać z Anią o tym, co dzieje się u mnie w domu, wzruszyła ramionami.
– Mamo, musisz się przyzwyczaić. Każdy ma swoje życie.
– Ale ja… czuję się samotna – wyszeptałam.
Ania spojrzała na mnie z irytacją. – Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Nie możesz oczekiwać, że będziemy cię ciągle pocieszać.
Te słowa bolały bardziej niż wszystko inne. Przez kolejne dni czułam się coraz bardziej zbędna. W końcu spakowałam rzeczy i wróciłam do siebie.
W domu czekała mnie cisza. Piotr i Marta wyjechali na weekend do jej rodziców. Siedziałam sama w kuchni i patrzyłam na zdjęcia męża i dzieci sprzed lat. Uśmiechnięte twarze, wspólne wakacje nad Bałtykiem, święta przy jednym stole… Gdzie to wszystko się podziało?
Wieczorem zadzwoniła sąsiadka, pani Zofia.
– Jadwigo, co u ciebie? Dawno cię nie widziałam.
Opowiedziałam jej wszystko – o Martcie, o Ani, o tym jak bardzo czuję się niepotrzebna.
– Wiesz – powiedziała cicho – ja też tak miałam po śmierci Staszka. Dzieci mają swoje sprawy. Ale my też mamy prawo do szczęścia.
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Czy naprawdę mam jeszcze prawo do szczęścia?
Następnego dnia postanowiłam pójść na spacer do parku. Spotkałam tam kilka znajomych z osiedla – rozmawiałyśmy o dawnych czasach, o dzieciach, o tym jak trudno pogodzić się ze zmianami.
– Moja synowa też mnie nie znosi – westchnęła Basia. – Ale wiesz co? Zaczęłam chodzić na zajęcia do domu kultury. Tam przynajmniej ktoś mnie słucha.
Zaczęłam coraz częściej wychodzić z domu: na spacery, do biblioteki, na spotkania seniorów. Powoli odzyskiwałam równowagę. Ale wciąż bolało mnie to, jak bardzo oddaliły się ode mnie moje dzieci.
Pewnego wieczoru Piotr wrócił wcześniej niż zwykle.
– Mamo… Marta mówiła mi, że jesteś ostatnio jakaś smutna. Co się dzieje?
Spojrzałam mu prosto w oczy.
– Czuję się tu obco. Jakbyście chcieli mnie wyrzucić z własnego domu.
Piotr spuścił wzrok.
– To nie tak… Po prostu Marta chce mieć trochę swobody…
– A ja? Ja już nie mam prawa do swojego miejsca?
Nie odpowiedział. Wyszedł do kuchni i zamknął za sobą drzwi.
Tamtej nocy długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok i myślałam o tym wszystkim, co poświęciłam dla rodziny: pracę, marzenia, czas wolny… A teraz zostało mi tylko poczucie pustki.
Kilka dni później zadzwoniła Ania.
– Mamo… przepraszam za tamto ostatnio. Dużo się u nas dzieje… Może przyjedziesz na weekend? Dzieci pytały o ciebie.
Pojechałam. Tym razem było inaczej: Ania była milsza, wnuki przytulały się do mnie bez oporów. Wieczorem usiadłyśmy razem przy herbacie.
– Mamo… Czasem mam wrażenie, że oczekujesz od nas za dużo – powiedziała cicho Ania. – Ja też jestem zmęczona…
– Nie chcę być ciężarem – odpowiedziałam łamiącym się głosem.
Ania ujęła moją dłoń.
– Nigdy nie byłaś ciężarem. Po prostu… życie nas czasem przerasta.
Wróciłam do domu z mieszanymi uczuciami: trochę lżej na sercu, ale też ze świadomością, że muszę nauczyć się żyć dla siebie.
Dziś patrzę na swoje życie inaczej. Wiem już, że nie mogę oczekiwać od dzieci wdzięczności czy ciągłej obecności. Muszę znaleźć własne miejsce w świecie – nawet jeśli to oznacza samotność.
Czasem jednak pytam siebie: czy naprawdę tak musi być? Czy dom matki zawsze musi być pusty? A może jeszcze kiedyś odnajdę swoje miejsce między synową a córką?