Kiedy dom przestaje być domem: Historia Agnieszki z Wrocławia
– Znowu nie zrobiłaś zakupów? – głos Michała odbił się echem w ciasnej kuchni. Stałam przy zlewie, wpatrując się w stertę brudnych naczyń, jakby to one były winne całemu mojemu nieszczęściu.
– Przepraszam, zapomniałam – odpowiedziałam cicho, nie podnosząc wzroku. Wiedziałam, że zaraz usłyszę kolejną litanię pretensji.
– Ty zawsze zapominasz! – westchnął ciężko, trzaskając drzwiami lodówki. – Nie wiem, co się z tobą dzieje, Aga. Kiedyś byłaś inna.
Kiedyś… To słowo dźwięczało mi w głowie jeszcze długo po tym, jak Michał wyszedł z kuchni. Kiedyś byłam inna. Kiedyś śmiałam się głośno, tańczyłam po domu z naszą córką Zosią, piekłam ciasta na niedzielę i planowałam wycieczki za miasto. Teraz… Teraz czułam się jak cień samej siebie.
Zosia weszła do kuchni, ciągnąc za sobą pluszowego misia. Miała siedem lat i coraz częściej patrzyła na mnie tymi wielkimi oczami pełnymi niepokoju.
– Mamo, wszystko w porządku? – zapytała cicho.
Uśmiechnęłam się do niej blado i przytuliłam ją mocno. – Tak, kochanie. Wszystko dobrze.
Ale nie było dobrze. Od miesięcy czułam, jakby ktoś wyciągnął ze mnie całą energię. Michał coraz częściej zostawał dłużej w pracy albo wychodził z kolegami na piwo. Ja zostawałam sama z codziennością: praniem, gotowaniem, odrabianiem lekcji z Zosią. Czasem miałam wrażenie, że jestem przezroczysta, niewidzialna dla świata.
Wieczorem usiadłam na kanapie z kubkiem herbaty i próbowałam przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz rozmawialiśmy z Michałem o czymś innym niż rachunki czy obowiązki domowe. Nie pamiętałam. Zosia spała już od godziny, a ja słyszałam zza ściany stłumione dźwięki telewizora. Michał oglądał mecz. Nawet nie zapytał, czy chcę do niego dołączyć.
Wzięłam głęboki oddech i sięgnęłam po telefon. Przewijałam zdjęcia sprzed kilku lat: uśmiechnięta ja na Mazurach, Michał obejmujący mnie ramieniem, Zosia z lodem na patyku. Gdzie się podziała ta kobieta? Gdzie się podziało nasze szczęście?
Następnego dnia zadzwoniła do mnie Magda – moja przyjaciółka jeszcze z czasów studiów. – Aga, musisz wyjść z domu! – powiedziała stanowczo. – Spotkajmy się na kawie. Pogadamy.
Nie miałam ochoty nigdzie wychodzić, ale Magda była uparta. W końcu zgodziłam się i po raz pierwszy od miesięcy zostawiłam Zosię pod opieką sąsiadki i wyszłam do ludzi.
W kawiarni Magda patrzyła na mnie uważnie.
– Aga, co się dzieje? Wyglądasz jakbyś miała zaraz się rozpłakać.
– Nie wiem… – zaczęłam niepewnie. – Czuję się… jakby mnie nie było. Michał mnie nie widzi. Ja sama siebie nie widzę.
Magda ścisnęła moją dłoń. – Musisz coś zmienić. Dla siebie. Nie dla niego.
Te słowa wracały do mnie przez kolejne dni jak mantra: „dla siebie”. Ale jak to zrobić? Przecież byłam matką, żoną, gospodynią domu… Czy zostało we mnie jeszcze coś więcej?
Wieczorem spróbowałam porozmawiać z Michałem.
– Michał… możemy pogadać?
Spojrzał na mnie z irytacją. – Teraz? Jestem zmęczony.
– Ale ja też jestem zmęczona! – wybuchłam nagle, sama zaskoczona siłą własnego głosu. – Od miesięcy czuję się niewidzialna! Ty wracasz późno, nie rozmawiamy ze sobą…
– Może dlatego, że ciągle narzekasz? – rzucił chłodno.
Zamilkliśmy oboje. W powietrzu zawisło napięcie tak gęste, że można by je kroić nożem.
Przez kolejne dni unikaliśmy się wzrokiem. Zosia coraz częściej zamykała się w swoim pokoju. Pewnego wieczoru usłyszałam jej cichy płacz przez ścianę. Serce mi pękło.
Postanowiłam działać. Zapisałam się na warsztaty ceramiczne w pobliskim domu kultury. Bałam się jak dziecko pierwszego dnia w szkole, ale kiedy zanurzyłam dłonie w glinie, poczułam coś dziwnego… radość? Spokój? Przez dwie godziny nie myślałam o niczym innym niż o kształcie naczynia pod moimi palcami.
Po powrocie do domu Zosia przybiegła do mnie z pytaniem:
– Mamo, gdzie byłaś?
– Na zajęciach… Robiłam miseczkę z gliny! Chcesz zobaczyć?
Jej oczy rozbłysły ciekawością. Po raz pierwszy od dawna poczułam dumę z siebie.
Michał patrzył na mnie podejrzliwie.
– Po co ci to? Przecież masz tyle roboty w domu.
– Bo chcę zrobić coś dla siebie – odpowiedziałam spokojnie.
Nie rozumiał tego. Przez kilka tygodni atmosfera w domu była napięta jak struna. Ale ja nie rezygnowałam z warsztatów. Poznałam tam ludzi takich jak ja: zmęczonych codziennością, szukających oddechu.
Pewnego wieczoru Michał wrócił później niż zwykle i nawet nie spojrzał w moją stronę. Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy stole i milczeliśmy przez całą kolację.
W końcu nie wytrzymałam:
– Michał… czy ty mnie jeszcze kochasz?
Spojrzał na mnie długo i ciężko westchnął.
– Nie wiem… Może już nie potrafię.
Te słowa zabolały bardziej niż cokolwiek wcześniej. Przez całą noc płakałam w poduszkę, żeby Zosia nie słyszała.
Rano spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę ze śladami łez na policzkach i cieniami pod oczami. Ale zobaczyłam też coś innego: determinację.
Zaczęłam wychodzić częściej z domu – na spacery z Zosią, na spotkania z Magdą, na zajęcia ceramiczne. Powoli odzyskiwałam siebie kawałek po kawałku.
Michał coraz częściej znikał na całe weekendy. W końcu pewnego dnia powiedział:
– Muszę wyjechać na jakiś czas do Warszawy… Do pracy.
Nie zatrzymywałam go. Wiedziałam już, że nie mogę żyć tylko dla niego.
Zosia przytuliła się do mnie mocno:
– Mamo, będzie dobrze?
Uklękłam przy niej i spojrzałam jej prosto w oczy:
– Będzie dobrze, kochanie. Obiecuję.
Minęły miesiące zanim nauczyłyśmy się żyć we dwie. Było ciężko – finansowo i emocjonalnie – ale każdego dnia czułam się silniejsza.
Dziś patrzę na siebie sprzed roku i widzę zupełnie inną kobietę. Nadal boję się przyszłości, ale wiem już jedno: jestem kimś więcej niż tylko żoną i matką.
Czasem zastanawiam się: ile kobiet wokół mnie czuje to samo? Ile z nas zapomina o sobie dla dobra innych? Czy naprawdę musimy czekać aż wszystko się rozpadnie, żeby zacząć żyć dla siebie?