Ich pieniądze, moje życie: Opowieść córki, która nigdy nie była wystarczająco dobra
— Znowu zawiodłaś, Marto. — Głos mamy przeszył ciszę jak nóż. Stałam w salonie, zaciśnięte pięści, łzy w oczach, a ona patrzyła na mnie z tym swoim chłodnym spokojem. — Jak ty sobie wyobrażasz życie? Bez naszej pomocy nie dasz rady.
To był dzień, w którym odebrałam wyniki rekrutacji na studia. Dostałam się na filologię polską, nie na prawo, jak chcieli rodzice. W ich oczach to była porażka. — Przecież to nie jest zawód! — krzyczał tata, a ja czułam, jakby każda jego sylaba wbijała się we mnie jak kolec. — Myślisz, że po to harowaliśmy całe życie, żebyś teraz czytała wiersze za grosze?
W naszym domu nigdy nie brakowało pieniędzy. Tata miał własną firmę budowlaną, mama prowadziła salon kosmetyczny. Mieliśmy dom z ogrodem pod Warszawą, dwa samochody, wakacje w Chorwacji. Ale czułam się jak gość w muzeum — wszystko piękne, drogie, ale zimne i nietykalne. Miłość była tu nagrodą za osiągnięcia, a nie czymś oczywistym.
Pamiętam, jak w podstawówce przyniosłam do domu czwórkę z matematyki. Mama nie powiedziała nic. Po prostu odwróciła się i wyszła z pokoju. Tego dnia nie zjadłam kolacji z rodziną. Tata rzucił tylko: — Czwórka to nie piątka. Stać cię na więcej.
Przez lata próbowałam być idealna. Uczyłam się, chodziłam na dodatkowe zajęcia, grałam na pianinie, trenowałam tenis. Ale zawsze było coś nie tak: za mało punktów, za mało sukcesów, za mało wdzięczności. Czułam się jak produkt, który musi spełniać normy.
Kiedy miałam siedemnaście lat, zakochałam się w Piotrku z równoległej klasy. Był zwyczajny — mieszkał z mamą w bloku, jego ojciec wyjechał do Anglii za pracą. Rodzice Piotrka nie mieli pieniędzy, ale on miał coś, czego ja nie znałam: ciepło i śmiech w domu. Kiedy pierwszy raz zaprosił mnie na obiad, jego mama przytuliła mnie na powitanie. Poczułam się wtedy tak dziwnie…
— Nie pasuje do ciebie — powiedziała mama, kiedy dowiedziała się o Piotrku. — On cię tylko wykorzysta. Chce twoich pieniędzy.
— On nawet nie wie, ile mamy pieniędzy! — krzyknęłam.
— Każdy wie — odpowiedziała chłodno. — Ludzie widzą.
Zaczęły się kłótnie. Coraz częściej zamykałam się w swoim pokoju, słuchałam muzyki i marzyłam o ucieczce. Piotrek był moją odskocznią. Z nim mogłam być sobą — śmiać się głośno, płakać bez wstydu, mówić o wszystkim.
W końcu postanowiłam: wyprowadzę się na studia do Warszawy i zacznę żyć po swojemu. Rodzice zgodzili się płacić za mieszkanie pod warunkiem, że pójdę na prawo. Kiedy powiedziałam im o filologii, odcięli mnie finansowo.
— Chcesz być dorosła? To sobie radź sama — powiedział tata i zamknął drzwi mojego dzieciństwa.
Pierwsze miesiące były koszmarem. Wynajęłam pokój na Pradze z dwiema dziewczynami, dorabiałam w kawiarni i korepetycjami. Często nie miałam na bilet miesięczny ani na lepsze jedzenie. Piotrek pomagał mi jak mógł, ale sam ledwo wiązał koniec z końcem.
Czułam dumę i strach jednocześnie. Każdy dzień był walką o przetrwanie i o siebie. Zdarzało mi się płakać po nocach z tęsknoty za domem — nie za luksusem, ale za poczuciem bezpieczeństwa, którego nigdy tak naprawdę nie miałam.
Rodzice dzwonili rzadko. Mama czasem wysyłała SMS-y: „Jak tam?” albo „Potrzebujesz czegoś?”. Ale kiedy odpowiadałam szczerze, że jest ciężko, dostawałam tylko: „Mówiłam”.
Najgorsze przyszło w grudniu, tuż przed świętami. Piotrek miał wypadek na rowerze — złamał nogę, musiał leżeć w domu przez kilka tygodni. Stracił pracę w magazynie. Zostałam sama z rachunkami i studiami. Przez chwilę myślałam, żeby zadzwonić do mamy i poprosić o pomoc. Ale duma nie pozwoliła mi na to.
W Wigilię siedziałam przy kuchennym stole z Piotrkiem i jego mamą. Było skromnie: barszcz z uszkami, karp, trochę pierogów. Ale pierwszy raz od lat czułam się kochana. Piotrek złapał mnie za rękę pod stołem i szepnął: — Jesteś najdzielniejszą osobą, jaką znam.
Po świętach wróciłam do Warszawy z nową siłą. Znalazłam dodatkową pracę jako recepcjonistka w hostelu. Zaczęłam pisać wiersze i publikować je w internecie pod pseudonimem. Po kilku miesiącach dostałam pierwsze honorarium za teksty.
Rodzice dowiedzieli się o tym przypadkiem — mama zobaczyła mój wiersz udostępniony przez znajomą na Facebooku. Zadzwoniła po raz pierwszy od miesięcy:
— To ty napisałaś? — zapytała cicho.
— Tak — odpowiedziałam drżącym głosem.
— Nie wiedziałam, że potrafisz tak pisać…
Przez chwilę milczałyśmy.
— Może przyjedziesz na niedzielny obiad? — zaproponowała niespodziewanie.
Pojechałam. W domu nic się nie zmieniło — wszystko było na swoim miejscu, nawet zapach kawy ten sam. Ale ja byłam inna. Kiedy tata zapytał: — I co teraz? Nadal chcesz być poetką? — odpowiedziałam spokojnie:
— Chcę być sobą.
Nie wiem, czy kiedykolwiek zaakceptują moje wybory. Może nigdy nie będę dla nich wystarczająco dobra. Ale wiem jedno: wolę być sobą w biedzie niż kimś innym w złotych klatkach.
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy rodzina to tylko wspólne nazwisko i pieniądze? Czy może coś więcej — coś, co trzeba budować od nowa? Co wy myślicie?