Gdy mama nie wraca: Historia małej Zosi i jej nowego życia

„Mamo, kiedy po mnie wrócisz?” – szeptałam do poduszki, ściskając pluszowego królika, którego dostałam w dniu, gdy zabrali mnie z naszego mieszkania na Bałutach. Miałam sześć lat i czułam, jakby ktoś wyrwał mi serce. W domu dziecka w Łodzi byłam najmłodsza i najcichsza. Każdego wieczoru nasłuchiwałam kroków na korytarzu, mając nadzieję, że usłyszę jej głos: „Zosiu, jestem tutaj.” Ale zamiast tego przychodziły tylko wychowawczynie z herbatą i bajką, która nigdy nie kończyła się dobrze.

Pierwsze tygodnie były jak zły sen. Dzieci były głośne, niektóre złośliwe, inne smutne jak ja. Pamiętam, jak starsza dziewczyna, Marta, popchnęła mnie przy śniadaniu: „Tu siedzą tylko te, co mają mamę albo tatę!” Rozpłakałam się i schowałam pod łóżko. Wychowawczyni pani Gajewska znalazła mnie dopiero po godzinie. „Zosiu, życie nie jest sprawiedliwe, ale jesteś dzielną dziewczynką,” powiedziała i pogłaskała mnie po głowie. Nie wierzyłam jej. Jak mogłam być dzielna, skoro mama zostawiła mnie samą?

Każdego miesiąca czekałam na dzień odwiedzin. Dzieci cieszyły się na rodziców albo babcie, ja tylko miałam nadzieję, że tym razem przyjdzie mama. Nigdy nie przyszła. Raz pani Gajewska podała mi paczkę z czekoladą i kartką: „Myślę o tobie. Mama.” Ale pismo nie było jej. Poznałam to od razu. Czy ona też mnie okłamywała? Czy to tylko próba pocieszenia?

Lata mijały i uczyłam się żyć bez nadziei. W szkole byłam cicha, nie chciałam nikogo do siebie dopuścić. Koleżanki miały swoje rodziny, ja miałam tylko królika i wspomnienie zapachu maminego szamponu. Czasem słyszałam wychowawczynie szepczące na korytarzu: „Ta mała Zosia ciągle sama. Może powinna pójść do rodziny zastępczej.” Serce waliło mi jak młotem. A jeśli trafię do obcych ludzi? A jeśli już nigdy nie znajdę mamy?

Pewnego dnia do domu dziecka przyszli państwo Nowakowie. Byli mili, uśmiechali się i pytali o ulubione bajki. Nie wiedziałam, co powiedzieć. „Zosiu, chcielibyśmy cię poznać,” powiedziała pani Nowakowa łagodnie. „Możemy pójść razem na lody?” Zgodziłam się tylko dlatego, że chciałam wyjść z domu dziecka. Na ławce w parku kupili mi lody waniliowe i rozmawiali ze mną o psach i szkole. To było dziwne – ktoś interesował się mną.

Zaczęli przychodzić częściej. Przynieśli mi książkę o koniach i zaprosili na wycieczkę do ZOO. Po kilku miesiącach pani Gajewska oznajmiła: „Zosiu, państwo Nowakowie chcieliby zabrać cię do siebie.” Ogarnął mnie strach i nadzieja jednocześnie. A jeśli będą chcieli mnie tylko na chwilę? A jeśli znów zostanę sama?

Pierwsza noc u Nowaków była najdziwniejsza w moim życiu. Pokój pachniał inaczej niż w domu dziecka, łóżko było miękkie, a na szafce nocnej stało zdjęcie całej rodziny – ze mną. Pan Nowak przyszedł do mnie: „Nie bój się, Zosiu, jesteśmy tu dla ciebie.” Rozpłakałam się. Tak bardzo chciałam wierzyć, że tym razem nikt nie odejdzie.

Zaczęło się nowe życie. Uczyłam się mówić „mamo” i „tato”, choć na początku słowa te grzęzły mi w gardle. Pani Nowakowa uczyła mnie piec sernik, pan Nowak zabierał na rowerowe wycieczki po Lesie Łagiewnickim. W szkole po raz pierwszy zaprosiłam koleżankę do siebie – miałam własny pokój! Ale nocami nadal budziły mnie sny o mamie. Dlaczego mnie zostawiła? Co jeśli kiedyś spotkam ją na ulicy?

Pewnego dnia przyszedł list od kuratorki: „Twoja biologiczna matka zrzekła się praw rodzicielskich.” Siedziałam przy stole i trzęsły mi się ręce. Pani Nowakowa przytuliła mnie: „Zosiu, teraz my jesteśmy twoją rodziną.” Płakałam długo – ze smutku i ulgi jednocześnie.

Dziś mam dwanaście lat i czuję, że wreszcie gdzieś należę. Czasem wyobrażam sobie, jakby to było, gdyby mama została ze mną. Ale wiem już, że rodzina to nie tylko krew – to miłość i bezpieczeństwo.

Czasem wieczorem siedzę przy oknie i pytam samą siebie: Dlaczego niektóre dzieci muszą tyle wycierpieć, zanim znajdą dom? Ile jeszcze takich Zosi czeka? Co wy byście im powiedzieli?