Gdy autobus stanął, życie nabrało rozpędu: Opowieść Barbary Kowalskiej
– Babciu, kiedy dojedziemy? – jęknął Kuba, ocierając pot z czoła. Jego młodsza siostra, Zosia, już dawno przestała udawać dzielną i po prostu płakała cicho, tuląc się do mojej spoconej ręki. Sierpniowe słońce wlewało się przez brudne szyby autobusu, a powietrze w środku było gęste od narzekań i rozdrażnienia. Kierowca, pan Marian, próbował coś naprawić pod maską, ale wszyscy wiedzieliśmy, że ten stary Jelcz już nie ruszy.
Patrzyłam na dzieci i czułam narastającą panikę. Mój syn, Paweł, zawsze powtarzał, że jestem przewrażliwiona. „Mamo, świat się nie zawali od jednego spóźnienia” – mówił z uśmiechem. Ale on nie rozumiał, jak bardzo boję się zawieść tych małych istot, które mi powierzono na kilka letnich dni.
Wokół mnie ludzie zaczęli podnosić głosy. Starsza pani w kapeluszu wymachiwała gazetą: – To skandal! W taki upał! Kto za to odpowiada? – krzyczała do kierowcy, który tylko bezradnie rozkładał ręce. Młody chłopak z plecakiem próbował otworzyć okno na oścież, ale ono nawet nie drgnęło. Ktoś inny zadzwonił po taksówkę i głośno oznajmił: – Ja tu nie będę siedział jak sardynka!
A ja? Ja siedziałam cicho, ściskając wnuki i próbując nie myśleć o tym, że Paweł pewnie już czeka pod blokiem i denerwuje się, że nie odbieram telefonu. Mój stary telefon rozładował się jeszcze na działce – zapomniałam ładowarki. Znowu. „Mamo, kup sobie nowy telefon” – powtarzał Paweł. „Ten to już muzeum powinien przyjąć”.
Zosia zaczęła szlochać głośniej. – Babciu, ja chcę do domu… – wyszeptała. Próbowałam ją uspokoić, głaszcząc po głowie. – Już niedługo, kochanie. Zaraz coś wymyślimy.
Wtedy podszedł do mnie pan Marian. – Przepraszam panią bardzo… Autobus już nie ruszy. Musimy poczekać na drugi albo… – zawiesił głos i spojrzał na mnie z troską. – Może pani z dziećmi pójdzie kawałek pieszo? Do przystanku w Nowej Wsi jest jakieś dwa kilometry.
Dwa kilometry w taki upał? Z dwójką dzieci? Ale co miałam zrobić? Wszyscy wokół byli zajęci sobą. Nikt nie zaproponował pomocy. Wzięłam Zosię za rękę, Kubie kazałam trzymać się mojej torby i wyszliśmy na rozgrzany asfalt.
Szliśmy powoli, krok za krokiem. Zosia marudziła coraz głośniej, Kuba próbował być dzielny, ale widziałam po jego twarzy, że ledwo daje radę. Mijały nas samochody – nikt się nie zatrzymał. Czułam narastającą złość na cały świat: na Pawła za to, że nigdy nie ma czasu po nas przyjechać; na siebie za to, że dałam się namówić na tę wyprawę; na los za to, że zawsze wszystko musi być pod górkę.
Nagle usłyszałam znajomy głos:
– Pani Basiu! To pani?
Odwróciłam się i zobaczyłam Jolę – sąsiadkę z bloku sprzed lat. Stała przy rowerze z koszem pełnym warzyw.
– Co się stało?
Opowiedziałam jej wszystko jednym tchem. Jola bez wahania zaproponowała podwózkę swoim starym fiatem.
– Zmieścimy się jakoś! Dzieci na kolanach, torby do bagażnika!
W samochodzie Zosia natychmiast zasnęła mi na ramieniu. Kuba patrzył przez okno i milczał. Jola opowiadała o swoich wnukach, o tym jak jej córka wyjechała do Anglii i jak bardzo tęskni za rodziną.
– Dobrze mieć kogoś blisko – powiedziała nagle cicho.
Poczułam ukłucie w sercu. Przypomniałam sobie własną matkę i to, jak często się kłóciłyśmy o drobiazgi. Teraz już jej nie ma i oddałabym wszystko za jeszcze jedną rozmowę.
Pod blokiem czekał Paweł – czerwony ze złości i zmartwienia.
– Gdzie byłaś?! Dlaczego nie odbierasz?!
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, wybuchnął:
– Mamo, ile razy mam ci mówić, żebyś nie jeździła tymi starymi autobusami? Przecież mogłaś zadzwonić!
Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu.
– Przepraszam… Telefon mi padł… Nie chciałam cię martwić…
Paweł westchnął ciężko i przytulił mnie mocno.
– Najważniejsze, że jesteście cali.
Wieczorem siedziałam sama w kuchni z kubkiem herbaty. Dzieci spały wykończone emocjami dnia. Myślałam o tym wszystkim: o upale, o awarii autobusu, o Joli i jej tęsknocie za rodziną, o Pawle i jego wiecznym pośpiechu.
Czy naprawdę tak trudno nam dziś być razem? Czy świat musi pędzić tak szybko, że nie mamy czasu nawet na zwykłą rozmowę? Może czasem warto się zatrzymać – nawet jeśli zmusi nas do tego zepsuty autobus.