Dzień, w którym dzieci usiadły do wielkiej kolacji: Zapomniany moment, który stał się niezapomniany

— Znowu się spóźniasz, Mikołaj! — krzyknęłam przez uchylone drzwi kuchni, próbując nie przypalić ziemniaków. W powietrzu unosił się zapach pieczonego kurczaka, a ja czułam, jak pot spływa mi po plecach. Był piątek, dzień wypłaty, dzień, w którym mogłam pozwolić sobie na coś więcej niż zupę z resztek. Ale zamiast radości czułam tylko zmęczenie i frustrację.

Mikołaj, mój najstarszy syn, trzaskał drzwiami swojego pokoju. Znowu miał zły humor. Zosia, moja siedmioletnia córka, siedziała przy stole i rysowała coś na odwrocie starej faktury za prąd. Najmłodszy, Franek, biegał po mieszkaniu z plastikowym samochodzikiem, śmiejąc się głośno. Próbowałam ogarnąć chaos — nie tylko ten w kuchni, ale i ten w mojej głowie.

Odkąd zostałam sama z dziećmi po odejściu męża, każdy dzień był walką. Nie chodziło tylko o pieniądze czy zmęczenie fizyczne. Najtrudniejsze były te chwile, gdy patrzyłam na dzieci i widziałam w ich oczach pytania, na które nie umiałam odpowiedzieć. Dlaczego tata już nie wraca? Dlaczego mama płacze nocami?

— Mamo, a kiedy będzie kolacja? — zapytała Zosia cicho, jakby bała się przeszkadzać.

— Zaraz, kochanie. Jeszcze tylko sos — odpowiedziałam, starając się uśmiechnąć.

Wiedziałam, że to nie wystarczy. Ostatnio coraz częściej łapałam się na tym, że jestem nieobecna. Praca w sklepie wykańczała mnie psychicznie i fizycznie. Wieczorami marzyłam tylko o tym, żeby położyć się spać i nie myśleć o rachunkach ani o tym, że dzieci rosną szybciej niż jestem w stanie to zauważyć.

Tego dnia postanowiłam zrobić coś wyjątkowego. Kupiłam kurczaka na promocji, ziemniaki i nawet trochę surówki z marchewki. Chciałam, żebyśmy usiedli razem przy stole — tak jak kiedyś, zanim wszystko się rozpadło.

— Mikołaj! Proszę cię, chodź już! — zawołałam jeszcze raz.

Wyszedł z pokoju z miną obrażonego księcia. Miał czternaście lat i coraz częściej patrzył na mnie wzrokiem pełnym pretensji. Wiedziałam, że tęskni za ojcem. Wiedziałam też, że obwinia mnie za to, że tata odszedł.

— Po co ta cała kolacja? — burknął pod nosem.

— Bo chcę… żebyśmy byli razem — odpowiedziałam cicho.

Zosia spojrzała na mnie szeroko otwartymi oczami. Franek przysiadł na krześle i zaczął bawić się widelcem. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Czułam napięcie w powietrzu — jakbyśmy wszyscy bali się zrobić pierwszy krok.

Nagle Zosia wstała i podeszła do mnie.

— Mamusiu… mogę ci pomóc?

Poczułam łzy pod powiekami. Uśmiechnęłam się do niej i podałam jej miskę z sałatką.

— Jasne, kochanie. Rozłóż proszę surówkę na talerze.

Mikołaj przewrócił oczami, ale usiadł przy stole. Franek zaczął śpiewać swoją ulubioną piosenkę z przedszkola. Przez chwilę poczułam coś dziwnego — jakby czas się zatrzymał.

Usiedliśmy razem przy stole. Po raz pierwszy od miesięcy nikt nie patrzył w telefon ani nie uciekał do swojego pokoju. Byliśmy tylko my i ten prosty posiłek.

— Smacznego — powiedziałam drżącym głosem.

Zosia uśmiechnęła się szeroko.

— Smacznego, mamo!

Mikołaj milczał przez chwilę, ale potem spojrzał na mnie i powiedział:

— Dziękuję za kolację.

Te trzy słowa sprawiły, że poczułam się tak, jakby ktoś zdjął mi z ramion ciężar całego świata. Przez chwilę zapomniałam o rachunkach, samotności i strachu przed przyszłością.

Rozmawialiśmy o szkole, o tym co wydarzyło się w przedszkolu Franka i o rysunku Zosi. Śmialiśmy się z żartów Mikołaja — tych samych żartów, które kiedyś opowiadał jego tata. Poczułam ciepło rozlewające się po sercu.

Po kolacji Zosia pomogła mi sprzątać ze stołu. Franek zasnął na kanapie z samochodzikiem w ręku. Mikołaj zamknął się w swoim pokoju, ale zanim to zrobił, podszedł do mnie i przytulił mnie na chwilę — pierwszy raz od bardzo dawna.

Zostałam sama w kuchni z kubkiem herbaty i myślami. Przypomniałam sobie wszystkie te wieczory, kiedy byłam zbyt zmęczona lub zbyt przytłoczona problemami, żeby zauważyć własne dzieci. Ile takich chwil przegapiłam? Ile jeszcze mogę odzyskać?

Czasem wydaje mi się, że życie to tylko ciągłe gaszenie pożarów — rachunki, praca, szkoła, obowiązki… Ale może właśnie takie zwykłe wieczory są najważniejsze? Może to one zostają w pamięci dzieci na zawsze?

Patrząc na pusty stół i resztki kolacji pomyślałam: czy naprawdę trzeba wielkich gestów i prezentów, żeby być szczęśliwym? Czy wystarczy po prostu być razem?

Może właśnie dziś udało mi się odzyskać coś bardzo ważnego… Ale czy potrafię to utrzymać? Czy moje dzieci będą pamiętać ten wieczór jako coś wyjątkowego?

Czasem zastanawiam się: ile jeszcze takich chwil pozwolę sobie przeoczyć? A może to właśnie dziś zaczyna się coś nowego?