„Dopóki się z nim nie rozwiedzie, nie dostanie od nas ani grosza”: Historia matki, która postawiła ultimatum własnej córce

– Dopóki się z nim nie rozwiedzie, nie dostaniecie od nas ani grosza! – krzyknęłam, czując jak głos mi drży, a łzy napływają do oczu. Stałam w kuchni, oparta o blat, patrząc na moją córkę, Martę. Miała podkrążone oczy i zmęczoną twarz, a w ramionach trzymała małego Antosia.

– Mamo, proszę cię… – wyszeptała, a jej głos był cichy i łamiący się. – Ja nie dam sobie rady sama…

Wtedy poczułam się jak najgorsza matka na świecie. Ale ile razy można patrzeć, jak własne dziecko tonie w bagnie, które samo sobie wybrało? Ile razy można wyciągać rękę, gdy ktoś ją odrzuca?

Marta wyszła za Pawła pięć lat temu. Był wtedy inny – uśmiechnięty, pełen energii, miał plany na przyszłość. Przynajmniej tak nam się wydawało. Po ślubie zamieszkali w dwupokojowym mieszkaniu na Pradze, które pomogliśmy im kupić. Wtedy jeszcze wierzyłam, że wszystko się ułoży.

Ale Paweł szybko stracił pracę. Najpierw mówił, że to przez szefa-tyrana. Potem przez kryzys. Potem przez „złe układy”. Zaczęły się dorywcze prace – raz magazynier, raz kurier, raz coś przy komputerze. Nic na stałe. Marta wróciła do pracy po pierwszym dziecku, a Paweł… Paweł coraz częściej zostawał w domu „na chwilę”, „do czasu aż coś znajdzie”.

– Mamo, on się stara… – powtarzała mi Marta przez telefon. – Naprawdę szuka pracy.

Ale ja widziałam więcej. Widziałam, jak coraz częściej siedzi przed komputerem, grając w gry. Jak zaniedbuje dzieci. Jak Marta wraca z pracy i jeszcze musi gotować obiad, sprzątać i zajmować się Antosiem i Zosią.

Mój mąż, Andrzej, od początku był sceptyczny wobec Pawła.

– On nigdy nie był pracowity – mówił mi wieczorami. – Marta się z nim męczy.

Kłóciliśmy się o to nie raz. Ja zawsze próbowałam tłumaczyć Pawła – że młody, że może się jeszcze ogarnie. Ale po narodzinach drugiego dziecka coś we mnie pękło.

Pewnego dnia Marta zadzwoniła do mnie zapłakana.

– Mamo… nie mam już siły…

Pojechałam do niej natychmiast. W mieszkaniu panował chaos – brudne naczynia w zlewie, zabawki porozrzucane po całym pokoju, Paweł leżał na kanapie z telefonem w ręku.

– Paweł! – krzyknęłam. – Może byś pomógł Marcie?!

Spojrzał na mnie z obojętnością.

– Przecież jestem zmęczony…

Wtedy pierwszy raz pomyślałam: „On nigdy się nie zmieni”.

Zaczęliśmy z Andrzejem pomagać Marcie finansowo – opłacaliśmy rachunki, kupowaliśmy pieluchy dla dzieci, czasem nawet robiliśmy zakupy spożywcze. Ale Paweł nic sobie z tego nie robił.

Któregoś wieczoru Andrzej powiedział stanowczo:

– Koniec tego. Pomagamy Marcie tylko wtedy, jeśli postawi Pawłowi warunki.

Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym, co zrobić. Z jednej strony serce matki – chciałam chronić córkę i wnuki za wszelką cenę. Z drugiej strony rozum – wiedziałam, że jeśli będziemy ich ratować bez końca, Paweł nigdy nie poczuje odpowiedzialności.

Następnego dnia zaprosiłam Martę do siebie.

– Kochanie… – zaczęłam ostrożnie. – Nie możemy was tak ciągle wspierać. Musisz coś zrobić z Pawłem.

Marta spuściła wzrok.

– On obiecał, że znajdzie pracę…

– Ile razy już to słyszałaś? – zapytałam cicho.

Zamilkła. Widziałam łzy w jej oczach.

– Mamo… ja go kocham…

Poczułam ukłucie żalu. Przypomniałam sobie własne początki z Andrzejem – też nie było łatwo. Ale Andrzej zawsze walczył o naszą rodzinę.

– Marta… czasem miłość to za mało – powiedziałam cicho.

Przez kolejne tygodnie sytuacja tylko się pogarszała. Paweł coraz częściej znikał na całe dnie „w poszukiwaniu pracy”, a Marta zostawała sama z dwójką dzieci i stertą obowiązków.

Któregoś dnia przyszła do nas zapłakana.

– Mamo… nie mam już pieniędzy na czynsz…

Wtedy podjęłam decyzję.

– Dopóki się z nim nie rozwiedziecie albo on nie zacznie pracować na poważnie, nie dostaniecie od nas ani grosza – powiedziałam stanowczo.

Marta patrzyła na mnie jak na obcą osobę.

– Jak możesz?! To twoje wnuki!

– Wiem… ale musisz coś zmienić w swoim życiu. Inaczej nigdy nie wyjdziesz z tego bagna.

Przez kilka dni nie odbierała ode mnie telefonu. Andrzej był twardy:

– Musi dorosnąć. Inaczej będzie cierpieć całe życie.

Ale ja płakałam nocami do poduszki. Czułam się winna i bezradna.

Po tygodniu Marta przyszła do nas sama. Była blada i wychudzona.

– Mamo… chyba masz rację…

Objęłam ją mocno i płakałyśmy razem przez długi czas.

Kilka miesięcy później Marta zdecydowała się na separację z Pawłem. Znalazła pracę na pół etatu w pobliskim przedszkolu, dzieci zaczęły chodzić do żłobka i przedszkola. Pomagaliśmy jej wtedy już bez warunków – ale tylko jej i dzieciom.

Paweł próbował wrócić do ich życia kilka razy – obiecywał poprawę, płakał pod drzwiami mieszkania Marty. Ale ona była już silniejsza.

Dziś Marta jest inną kobietą. Nadal jest jej ciężko – samotne macierzyństwo to nie bajka. Ale widzę w niej siłę i determinację, której wcześniej nie miała.

Czasem zastanawiam się: czy dobrze zrobiłam? Czy mogłam uratować jej rodzinę inaczej? Czy postawiłam za twarde warunki?

A może czasem trzeba pozwolić komuś upaść na dno, żeby mógł się odbić?

Czy wy też musieliście kiedyś postawić granice własnym dzieciom? Jak poradziliście sobie z poczuciem winy?