„Dlaczego nasze dzieci nie chcą nas odwiedzać?” – Historia Nory, która po zawale musiała prosić o pomoc obcych
– Proszę pani, musi pani podać numer do kogoś z rodziny – pielęgniarka patrzyła na mnie z troską, ale i zniecierpliwieniem. Czułam, jak pot spływa mi po skroni, a serce, choć już pod kontrolą leków, biło niespokojnie. W szpitalnej sali pachniało środkami dezynfekującymi i strachem. Drżącą ręką wybrałam numer do mojej córki, Alicji. Po raz kolejny usłyszałam tylko sygnał oczekiwania, a potem automatyczną sekretarkę.
– Alicja, tu mama. Jestem w szpitalu po zawale. Proszę, oddzwoń – wyszeptałam do słuchawki, choć wiedziałam, że to już kolejna wiadomość, która pewnie zostanie zignorowana.
Odłożyłam telefon i spojrzałam w okno. Za szybą rozciągała się panorama Warszawy – miasto, które kiedyś wydawało mi się pełne możliwości, teraz było dla mnie labiryntem samotności. Przez lata byłam znaną swatką – Norą z Wilanowa, która łączyła ludzi w pary i organizowała wystawne przyjęcia w naszym ogromnym domu. Mój mąż, Andrzej, prowadził firmę deweloperską. Mieliśmy wszystko: marmurowe schody, ogrody zimowe, dwa samochody w garażu i… coraz mniej wspólnego czasu z dziećmi.
Kiedyś nasz dom tętnił życiem. Alicja i jej młodszy brat Michał biegali po korytarzach, chowali się za ciężkimi zasłonami i śmiali się do rozpuku. Ale potem dorastali. Zaczęli unikać rodzinnych obiadów, zamykali się w swoich pokojach lub wyjeżdżali do znajomych. Zawsze tłumaczyli się nauką albo zajęciami dodatkowymi. My z Andrzejem byliśmy dumni – przecież zapewniliśmy im wszystko! Ale czy na pewno?
Telefon znów zawibrował. To nie była Alicja. To była wiadomość od jej córki, mojej wnuczki Eli: „Babciu, nie mogę teraz rozmawiać. Jestem zajęta.”
Łzy napłynęły mi do oczu. Próbowałam jeszcze raz zadzwonić do Michała – bez skutku. Wtedy przypomniałam sobie o przyjacielu Alicji – Joszua był zawsze uprzejmy i serdeczny wobec mnie. Wybrałam jego numer.
– Halo? Pani Noro? – usłyszałam jego głos.
– Joszua… jestem w szpitalu… miałam zawał… Czy możesz powiadomić Alicję? Ona nie odbiera… – głos mi się załamał.
– Oczywiście! Zaraz do niej zadzwonię i przyjadę do pani – odpowiedział bez wahania.
Po rozmowie ogarnęła mnie pustka. Przypomniałam sobie wszystkie te lata, gdy starałam się być idealną matką i żoną. Zawsze elegancka, zawsze zorganizowana, zawsze gotowa pomóc innym – ale czy byłam obecna dla własnych dzieci? Czy dom pełen luksusów mógł zastąpić ciepło rozmowy i wspólne chwile?
Pielęgniarka wróciła z lekami.
– Ma pani kogoś bliskiego? Ktoś przyjedzie?
– Nie wiem… Może przyjaciel córki – odpowiedziałam cicho.
Wtedy przypomniałam sobie ostatnią Wigilię. Siedzieliśmy przy ogromnym stole w jadalni na dwanaście osób, a przyszło tylko nas czworo: ja, Andrzej, Alicja i Michał. Każdy patrzył w swój telefon. Próbowałam zagaić rozmowę:
– Alicjo, jak tam twoja praca w kancelarii?
– Dobrze, mamo – odpowiedziała bez entuzjazmu.
– Michałku, a ty? Jak studia?
– W porządku.
Cisza była gęsta jak śmietana do pierogów. Wtedy Andrzej próbował żartować:
– Może następnym razem zamówimy catering? Przynajmniej nie będzie trzeba zmywać.
Nikt się nie zaśmiał.
Wróciłam myślami do teraźniejszości. Drzwi do sali otworzyły się gwałtownie. To był Joszua.
– Pani Noro! Jak się pani czuje?
– Dziękuję… że przyszedłeś – wyszeptałam.
Joszua usiadł przy moim łóżku i ujął moją dłoń.
– Rozmawiałem z Alicją. Powiedziała, że ma ważne spotkanie i nie może teraz przyjechać… Ale obiecała zadzwonić wieczorem.
Poczułam ukłucie żalu i gniewu zarazem.
– Czy ja naprawdę jestem dla nich taka nieważna? – zapytałam bardziej siebie niż jego.
Joszua milczał przez chwilę, po czym powiedział:
– Może oni po prostu nie wiedzą, jak okazać troskę? Może boją się własnych emocji?
Zastanowiłam się nad tym długo tej nocy. Przewracałam się z boku na bok na szpitalnym łóżku, wsłuchując się w odgłosy aparatury monitorującej moje serce. Czy to możliwe, że przez te wszystkie lata uczyłam dzieci samodzielności kosztem bliskości? Czy nasz dom był dla nich azylem czy raczej złotą klatką?
Następnego dnia odwiedził mnie Andrzej. Przyniósł kwiaty i ulubione ciastka z cukierni Bliklego.
– Nora… przepraszam, że nie byłem wcześniej. Miałem spotkanie z inwestorami… Ale jak się czujesz?
Popatrzyłam na niego smutno.
– Andrzeju… czy ty też czujesz się czasem samotny w tym naszym wielkim domu?
Westchnął ciężko.
– Tak… Zwłaszcza odkąd dzieci wyfrunęły z gniazda. Myślałem, że będą wracać częściej… Ale chyba ich odstrasza ten cały przepych.
Zadzwoniła Alicja. Jej głos był chłodny i rzeczowy:
– Mamo, słyszałam od Joszuy o twoim stanie. Przepraszam, że nie mogę przyjechać – mam rozprawę w sądzie. Może jutro?
– Dobrze… Czekam na ciebie – odpowiedziałam cicho.
Wieczorem przyszła pielęgniarka z wiadomością:
– Ma pani odwiedziny! – powiedziała z uśmiechem.
Do sali weszła Ela – moja wnuczka. Miała słuchawki na uszach i spojrzenie pełne niecierpliwości.
– Babciu… mama kazała mi cię odwiedzić. Wszystko okej?
Popatrzyłam na nią długo.
– Ela… czy ty lubisz do nas przyjeżdżać?
Wzruszyła ramionami.
– U was jest nudno. Wszystko takie wielkie i zimne… Wolę być u siebie albo ze znajomymi.
Zrozumiałam wtedy coś ważnego: nasze domy stały się pałacami samotności. Dzieci uciekły od przepychu i pustki emocjonalnej, którą sami stworzyliśmy.
Po wyjściu Eli długo płakałam. Joszua przyniósł mi herbatę i usiadł obok.
– Nora… możesz jeszcze to naprawić. Porozmawiaj z nimi szczerze. Powiedz im o swoich uczuciach.
Patrzyłam na niego ze łzami w oczach.
– A jeśli już za późno? Jeśli straciliśmy siebie na zawsze?
Dziś leżę w szpitalnym łóżku i myślę: czy można odbudować rodzinne więzi po latach milczenia? Czy dom bez miłości to naprawdę dom? Co wy byście zrobili na moim miejscu?