Dar babci, który stał się przekleństwem: Jak odzyskaliśmy własne życie

— Znowu nie zamknęliście okna w kuchni! — głos mamy przebił się przez ciszę jak nóż. Stała w progu, z kluczami w dłoni, jakby to ona była właścicielką tego mieszkania, a nie my. Spojrzałem na Elę, która tylko przewróciła oczami i zaciśniętymi ustami wróciła do swojego pokoju.

To mieszkanie miało być naszym nowym początkiem. Po śmierci babci, która zawsze była dla nas ostoją spokoju i ciepła, odziedziczyliśmy jej dwupokojowe mieszkanie na warszawskim Mokotowie. Mieliśmy nadzieję, że wreszcie będziemy mogli żyć po swojemu, bez wiecznego oceniania i kontroli. Ale mama miała inne plany.

— To dzięki mnie macie gdzie mieszkać! — powtarzała niemal codziennie. — Gdyby nie ja, nie dostalibyście nawet złamanego grosza po babci.

Nie rozumiałem tego. Przecież testament był jasny: mieszkanie należy do mnie i Eli po równo. Mama jednak uważała, że jej „pomoc” przy załatwianiu formalności daje jej prawo do decydowania o naszym życiu. Wchodziła bez zapowiedzi, przestawiała nasze rzeczy, komentowała każdy zakup. Nawet nasze znajomości były pod jej lupą.

Pewnego wieczoru wróciłem późno z pracy. W przedpokoju stały dwie torby z zakupami — „bo wy nigdy nie kupujecie porządnego jedzenia” — a na stole leżała lista obowiązków na jutro. Ela siedziała skulona na kanapie, z podkrążonymi oczami.

— Nie wytrzymam już tego — wyszeptała. — Ona mnie śledzi, dzwoni do mojej pracy, rozmawia z moimi znajomymi na Facebooku… To nie jest normalne.

Przytuliłem ją mocno. Wiedziałem, że musimy coś zrobić, ale bałem się konfrontacji. Mama potrafiła być bezwzględna, a jej szantaże emocjonalne działały na nas od dziecka.

Kilka dni później sytuacja osiągnęła apogeum. Mama przyszła rano bez zapowiedzi i zaczęła wyrzucać rzeczy Eli z szafy.

— To jest mój dom i będę tu robić porządek! — krzyczała.

Ela wybiegła z płaczem na klatkę schodową. Zostałem sam z matką, która patrzyła na mnie z pogardą.

— Jesteście niewdzięczni. Pożałujecie tego — syknęła i trzasnęła drzwiami.

Tej nocy nie spałem. Przewracałem się z boku na bok, analizując każdy szczegół ostatnich miesięcy. Czy naprawdę byliśmy tacy niewdzięczni? Czy może to ona nie potrafiła pogodzić się z tym, że już nie jesteśmy dziećmi?

Rano podjąłem decyzję. Zadzwoniłem do ślusarza i umówiłem się na wymianę zamków. Ela patrzyła na mnie z niedowierzaniem.

— Myślisz, że to coś da? — zapytała cicho.

— Musimy spróbować. Inaczej nigdy nie będziemy wolni — odpowiedziałem.

Kiedy ślusarz skończył pracę, poczułem ulgę i strach jednocześnie. Wiedziałem, że mama się wścieknie. I nie myliłem się.

Tego samego dnia zadzwoniła do mnie chyba z pięćdziesiąt razy. Pisała SMS-y pełne wyrzutów i gróźb: „Zobaczycie jeszcze!”, „Odbiorę wam to mieszkanie!”, „Nie macie prawa tak mnie traktować!”.

Ela płakała w swoim pokoju, a ja siedziałem przy oknie i patrzyłem na mokotowskie podwórko, próbując zebrać myśli.

Wieczorem przyszła pod drzwi i zaczęła walić pięściami w futrynę.

— Otwórzcie natychmiast! To ja was wychowałam! To ja wam wszystko dałam!

Nie otworzyliśmy. Siedzieliśmy cicho, słuchając jej krzyków i płaczu. Po godzinie odeszła.

Następnego dnia przyszło pismo od prawnika — mama próbowała podważyć testament babci. Przez kilka tygodni żyliśmy w ciągłym napięciu, chodząc po domu na palcach i bojąc się każdego dzwonka do drzwi.

W końcu przyszło wezwanie na mediację rodzinną. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie w zimnym pokoju urzędu miasta. Mama była blada i spięta, jej oczy rzucały pioruny.

— Chcę tylko waszego dobra — powiedziała cicho. — Ale wy mnie odrzuciliście.

— Chcemy tylko żyć po swojemu — odpowiedziała Ela drżącym głosem. — Nie jesteśmy już dziećmi.

Mediator próbował znaleźć kompromis. Ustaliliśmy jasne zasady: mama może nas odwiedzać tylko po wcześniejszym umówieniu się, nie ma kluczy do mieszkania, nie ingeruje w nasze sprawy osobiste.

Nie było łatwo. Przez długi czas mama obrażała się na nas, rozpowiadała rodzinie niestworzone historie o naszej „niewdzięczności”. Ale powoli zaczęliśmy oddychać pełną piersią.

Dziś wiem jedno: czasem trzeba postawić granice nawet najbliższym, żeby móc być sobą. Czy można kochać rodzica i jednocześnie nie pozwolić mu rządzić swoim życiem? Czy to egoizm czy zdrowy rozsądek? Ciekaw jestem, jak wy byście postąpili na naszym miejscu.