Cisza na szpitalnym korytarzu: Opowieść o Jadwidze i Tadeuszu
— Pani Jadwigo, czy ktoś dziś do pani przyjdzie? — zapytała pielęgniarka, poprawiając kołdrę na łóżku. Jadwiga spojrzała na nią nieobecnym wzrokiem i tylko lekko pokręciła głową. W jej oczach było coś, co trudno opisać: mieszanina smutku, rezygnacji i cichej nadziei, która gasła z każdym kolejnym dniem spędzonym w szpitalnej sali.
Siedziałam na plastikowym krześle przy jej łóżku, trzymając ją za rękę. Byłam jej sąsiadką przez ponad dwadzieścia lat. Teraz, kiedy jej świat skurczył się do kilku metrów kwadratowych szpitalnej sali w Poznaniu, czułam się zobowiązana, by ją odwiedzać. Ale przecież nie ja powinnam tu być najczęściej. Jadwiga miała syna — Tadeusza. Ostatni raz widziała go chyba trzy lata temu, na pogrzebie swojego męża.
— Może zadzwonię do Tadeusza? — zaproponowałam cicho.
Jadwiga odwróciła głowę w stronę okna. — Nie trzeba. On ma swoje życie — odpowiedziała słabym głosem.
Ale ja wiedziałam, że to nieprawda. Widziałam, jak jej ręka drży, gdy słyszy dźwięk telefonu na korytarzu. Jak wpatruje się w drzwi za każdym razem, gdy ktoś je otwiera. Jakby wciąż miała nadzieję, że to właśnie dziś jej syn wejdzie do sali i powie: „Mamo, przepraszam”.
Zastanawiałam się często, co takiego wydarzyło się między nimi. Przecież kiedyś byli sobie bliscy. Pamiętam małego Tadeusza biegającego po podwórku, jak Jadwiga wołała go na obiad przez okno kuchni. Ale potem coś się zmieniło. Może to przez te wszystkie kłótnie o szkołę, o wybory życiowe, o to, że Tadeusz chciał wyjechać do Warszawy na studia, a Jadwiga nalegała, by został w Poznaniu i pomagał jej w domu po śmierci ojca.
— On zawsze miał mi za złe, że nie pozwoliłam mu być sobą — wyznała mi kiedyś Jadwiga. — Chciałam dla niego dobrze… Ale może za bardzo chciałam decydować za niego.
W jej głosie była gorycz i żal. Próbowałam ją pocieszyć, ale wiedziałam, że nie da się cofnąć czasu. Tadeusz wyjechał, znalazł pracę w Warszawie, potem żonę i dzieci. Z roku na rok kontakt był coraz rzadszy. Najpierw telefony raz w tygodniu, potem raz w miesiącu, aż w końcu przestał dzwonić wcale.
W szpitalu czas płynie inaczej. Każdy dzień jest podobny do poprzedniego: poranna toaleta, śniadanie na plastikowej tacy, badania, leki, cisza przerywana tylko odgłosami kroków pielęgniarek i cichym szmerem telewizora z sąsiedniej sali. Jadwiga coraz częściej zamykała oczy i udawała, że śpi.
Pewnego dnia przyszła do niej psycholog szpitalna.
— Pani Jadwigo, czy chciałaby pani porozmawiać o czymś ważnym? Może o rodzinie?
Jadwiga długo milczała. W końcu powiedziała:
— Nie wiem już, czy mam rodzinę.
Te słowa zostały ze mną na długo. Zaczęłam zastanawiać się nad tym, jak wychowanie wpływa na relacje rodzinne. Czy można kochać dziecko za bardzo? Czy nadopiekuńczość może sprawić, że dziecko ucieka? Czy błędy popełnione w dobrej wierze mogą zniszczyć więź na zawsze?
Kilka dni później postanowiłam zadzwonić do Tadeusza. Odebrał po kilku sygnałach.
— Dzień dobry, panie Tadeuszu. Tu sąsiadka mamy…
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Coś się stało? — zapytał chłodno.
— Pani Jadwiga jest w szpitalu po wylewie. Myślę… myślę, że bardzo by się ucieszyła z pana wizyty.
Usłyszałam westchnienie.
— Proszę pani… Ja wiem, że to źle brzmi. Ale ja nie mogę tam przyjechać. Mam swoje życie… Dzieci… Pracę…
— Rozumiem — odpowiedziałam cicho. — Ale czasem warto znaleźć chwilę dla rodzica.
Rozłączył się bez słowa pożegnania.
Wieczorem opowiedziałam Jadwidze o tej rozmowie. Słuchała mnie uważnie, a potem uśmiechnęła się smutno.
— Nie chcę go zmuszać. Może tak jest lepiej…
Ale widziałam łzy spływające po jej policzkach.
Zaczęłam rozmawiać z innymi pacjentkami na oddziale. Okazało się, że Jadwiga nie jest wyjątkiem. Wiele starszych kobiet leżało tu samotnie. Ich dzieci mieszkały daleko albo były zbyt zajęte własnym życiem. Jedna z nich powiedziała:
— Wychowywałam córkę sama. Oddałam jej wszystko… A teraz nawet nie zadzwoni.
Inna dodała:
— Mój syn mówi, że nie lubi szpitali. Ale przecież to nie o szpital chodzi…
Każda z tych historii była inna, ale łączyło je jedno: poczucie opuszczenia i pytanie bez odpowiedzi — dlaczego dzieci nie odwiedzają rodziców?
Tydzień później stan Jadwigi pogorszył się. Lekarze mówili o powikłaniach po wylewie. Siedziałam przy niej niemal codziennie. Pewnego wieczoru usłyszałam cichy szept:
— Myślisz… myślisz, że on mi kiedyś wybaczy?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
W końcu napisałam do Tadeusza wiadomość: „Pani Jadwiga bardzo za panem tęskni. Może warto porozmawiać zanim będzie za późno?”
Nie odpisał.
Kilka dni później przyszłam do szpitala i zobaczyłam Tadeusza siedzącego przy łóżku matki. Trzymał ją za rękę i płakał.
Nie wiem, o czym rozmawiali tamtego dnia. Wiem tylko tyle, że kiedy wychodził z sali, spojrzał na mnie i powiedział:
— Dziękuję.
Jadwiga zmarła dwa dni później.
Dziś często wracam myślami do tej historii. Czy można było coś zrobić inaczej? Czy gdyby Jadwiga mniej kontrolowała syna, ich relacja byłaby lepsza? A może to po prostu życie — pełne żalu i niespełnionych nadziei?
Czasem patrzę na własne dzieci i zastanawiam się: czy ja też popełniam te same błędy? Czy kiedyś zostanę sama w szpitalnej sali i będę czekać na ich wizytę? Co naprawdę buduje więzi rodzinne — miłość czy wolność wyboru?