Ciche kroki Marii: Dziesięć lat po rozwodzie
— Znowu tam idziesz? — głos Marka, mojego obecnego męża, rozbrzmiewał w kuchni, gdy zakładałam płaszcz. Próbowałam nie patrzeć mu w oczy, bo wiedziałam, co w nich zobaczę: cień podejrzenia, rozczarowanie, może nawet odrobinę zazdrości. — Maria, ile jeszcze będziesz się tam włóczyć? Przecież to już dziesięć lat…
Dziesięć lat. Dziesięć długich, cichych lat od rozwodu z Piotrem. A jednak każdego popołudnia, kiedy tylko mogłam, szłam na ulicę Wiosenną, do starej kamienicy, gdzie mieszkała pani Stanisława — moja była teściowa. Sąsiedzi już dawno przestali się ukrywać ze swoimi szeptami. „Patrz, to ta, co zostawiła Piotra, a teraz do jego matki chodzi. Pewnie coś kombinuje.”
Nie wiedzieli, że to nie ja zostawiłam Piotra. To on odszedł pierwszy — do innej, młodszej, piękniejszej. Zostawił mnie z pustką i z pytaniami, na które nigdy nie odpowiedział. Ale nie o Piotra tu chodziło. Chodziło o panią Stanisławę, która po śmierci męża została zupełnie sama. To ona nauczyła mnie piec szarlotkę, to ona tuliła mnie, gdy Piotr wracał późno i czuć było od niego perfumy innej kobiety.
— Dzień dobry, pani Mario! — wołała zawsze sąsiadka z parteru, pani Jadwiga, z ironicznym uśmiechem. Udawałam, że nie słyszę. Wchodziłam po schodach, które znałam na pamięć, i pukałam do drzwi. Zawsze ten sam dźwięk: trzy szybkie uderzenia.
— To ty, dziecko? — głos pani Stanisławy był coraz słabszy z roku na rok, ale wciąż rozpoznawała moje kroki.
— To ja, babciu Stasiu — mówiłam, choć nie byłam już jej synową, a ona nie była moją babcią. Ale dla mnie zawsze nią pozostanie.
Siadałyśmy przy kuchennym stole. Czasem rozmawiałyśmy o pogodzie, czasem o dawnych czasach. Częściej milczałyśmy. W tej ciszy było więcej zrozumienia niż w tysiącu słów. Przynosiłam jej zakupy, czasem lekarstwa, czasem po prostu swoje towarzystwo. Wiedziałam, że czeka na mnie każdego dnia.
Marek nie rozumiał. — Przecież masz swoją rodzinę. Masz mnie. Po co ci ona?
Nie potrafiłam mu odpowiedzieć. Bo jak wyjaśnić komuś, że czasem więzi są silniejsze niż papierowe dokumenty rozwodowe? Że czasem miłość nie kończy się wraz z końcem małżeństwa? Że wdzięczność i troska mogą być ważniejsze niż nowe życie?
Pewnego dnia, kiedy wróciłam do domu później niż zwykle, Marek czekał na mnie w salonie. W ręku trzymał mój telefon.
— Dzwonił Piotr — powiedział cicho. — Pytał, czy wiesz, że jego matka jest chora.
Zamarłam. Oczywiście, że wiedziałam. To ja codziennie podawałam jej leki, to ja odbierałam wyniki badań od lekarza. Piotr pojawiał się tylko od święta, z nową żoną i dziećmi, których pani Stanisława ledwo rozpoznawała.
— Maria, powiedz mi prawdę — Marek patrzył mi prosto w oczy. — Czy ty naprawdę już go nie kochasz?
Zacisnęłam dłonie na stole. — Nie kocham go — odpowiedziałam szczerze. — Ale kocham jego matkę. Ona jest dla mnie rodziną.
Marek odwrócił wzrok. — A ja? Kim ja jestem?
Nie odpowiedziałam. Bo czy można porównywać te dwie miłości? Czy można wymagać od serca, by zapomniało o kimś, kto był dla ciebie matką wtedy, gdy twoja własna już nie żyła?
Wkrótce plotki w sąsiedztwie przybrały na sile. Ktoś napisał na mojej furtce „Zdradzasz swojego męża!” Ktoś inny rzucił mi pod nogi zgniłe jabłko. W sklepie kasjerka patrzyła na mnie z pogardą.
Pewnego dnia Piotr pojawił się niespodziewanie u pani Stanisławy. Przyszedł z nową żoną i dwójką dzieci. Siedzieliśmy razem przy stole, a atmosfera była gęsta jak śmietana.
— Maria, dziękuję ci za wszystko — powiedział Piotr cicho, gdy zostaliśmy sami w kuchni. — Wiem, że bez ciebie mama już dawno by sobie nie poradziła.
— To twoja matka, Piotrze — odpowiedziałam chłodno. — Powinieneś tu być częściej.
Spojrzał na mnie z wyrzutem. — Ty zawsze byłaś lepsza ode mnie w tych sprawach.
Chciałam mu powiedzieć, jak bardzo mnie zranił. Jak bardzo bolało mnie to, że wybrał inną. Ale nie powiedziałam nic. Bo to już nie miało znaczenia.
Kiedy pani Stanisława zachorowała poważniej i trafiła do szpitala, byłam przy niej codziennie. Piotr przyjechał tylko raz. Marek coraz częściej spał na kanapie. Coraz rzadziej rozmawialiśmy. Czułam, jak moje życie rozpada się na kawałki: jedna część w starym mieszkaniu na Wiosennej, druga w nowym domu z Markiem, a trzecia — gdzieś pomiędzy.
W dniu śmierci pani Stanisławy byłam przy niej sama. Trzymałam ją za rękę, kiedy szeptała: — Dziękuję ci, Mario. Jesteś moją córką.
Po pogrzebie Piotr podszedł do mnie i zapytał: — Dlaczego to robiłaś? Dlaczego przez te wszystkie lata?
Popatrzyłam mu w oczy i odpowiedziałam: — Bo ktoś musiał ją kochać.
Marek nie przyszedł na pogrzeb. Kiedy wróciłam do domu, jego rzeczy już nie było. Zostawił tylko kartkę: „Nie potrafię konkurować z twoją przeszłością.”
Usiadłam na łóżku i długo płakałam. Może rzeczywiście nie potrafię żyć teraźniejszością? Może jestem więźniem wspomnień?
Czasem zastanawiam się: czy można kochać dwie rodziny naraz? Czy lojalność wobec przeszłości zawsze musi oznaczać zdradę teraźniejszości? Może każdy z nas nosi w sobie takie ciche kroki — ślady dawnych miłości i zobowiązań, których nie potrafimy porzucić?
A wy? Czy potrafilibyście wybrać między wdzięcznością a nowym życiem? Czy serce naprawdę może zapomnieć o tych, którzy byli dla nas rodziną, nawet jeśli świat już dawno o nich zapomniał?